poniedziałek, 2 września 2013

Recenzja: Weekend - "Jinx" (2013, Slumberland)

Weekend rozpoczęli z wysokiego "C". Albumem Sports, wydanym w 2010 roku, zachwycili recenzentów, a przy tym wyrobili sobie opinię "nowej nadziei gitarowego grania". Czy udźwignęli ciężar debiutanckiego albumu? Jinx stanowi odpowiedź na to pytanie.






Ile razy mówiło się, że wyznacznikiem talentu zespołów jest dopiero płyta numer dwa. Że debiut, jak dobry by nie był, częstokroć może przyćmić obraz całości, a sofomor stanowi o prawdziwej sile wykonawcy. Cóż, tak było w przypadku chociażby Bloc Party, którzy między pierwszym, a trzecim albumem zaliczyli spadek o minimum 30 ton. Z kryzysu wydźwignęli się dopiero ubiegłorocznym Four. A Arctic Monkeys? Od 2006 roku notoryczny zjazd w dół i tylko z dobroci serca nie kopiemy leżącego. Best Coast? Debiut bardzo ładny, płyta numer dwa pozostawiająca już wiele do życzenia. Strokes, Interpol, Passion Pit (chociaż tutaj najlepiej wyszła im epka), Joy Formidable, Everything is Made in China, Esben and the Witch, Enter Shikari. Oni nie podołali przy drugim albumie (czasem i przy trzecim, i przy epce). Ilu z nich wartych było uwagi, ilu załapało się na dobry dzień recenzenta przy ocenianiu debiutu, a ilu dalej ciągnie swój wózek, nagrywając dobre płyty - nieważne. Sęk w tym, że czasem ten album numer jeden stanowi zasłonę tego, co może stać się później. Weekend na Sports wypadli ładnie. Red również nie zawiodło (epka z 2011 roku), natomiast prawdziwym testem niech będzie Jinx.

Ważne są zmiany - Weekend postanowili odciąć się od łatki "drugie Jesus and Mary Chain". Już wspomniane Red  pokazało, że Amerykanie chcą oczyścić swoje brzmienie, ugładzić je i dodać więcej melodii. Co nie do końca udało się na epce, idealnie wyszło na tegorocznym Jinx. Pochodzące z San Francisco trio zmniejszyli natężenie hałasu, stali się bardziej delikatni i przejrzyści. Shoegaze'owa sieka (i nie jest to żaden zarzut) pełna przesterowanych gitar zmalała, a większy nacisk postawiono na czystość i... romantyzm.

Ta płyta to dowód dojrzałości Kalifornijczyków. Weekend nie bali się pójść w stronę eksperymentu, odeszli od tej noise'owej strony shoegazera, przeprosili się z melodiami, które na Sports były stłumione zgiełkiem i hałasem. Właśnie zza tego hałasu wyłoniła się bardziej liryczna struktura zespołu. Utwory, które na debiucie miażdżyły swoją mocą, teraz stały się bardziej instrumentalne. To nie jest jeden wielki przester, jeden, rozciągnięty na wszystkie kompozycje, gain. Oczywiście, nadal możemy doświadczyć klaustrofobicznych motywów, ale to, co wyróżnia nagrania z Jinx od tych z płyty numer jeden, to echa. Pogłosy nadające pewnej swoistej dostojności. I nawet jeśli z całego albumu bije inspiracjami, to są to zapożyczenia właściwe. Cóż, kto nie czerpie z dorobku My Bloody Valentine (Weekendowi zdarza się to w "It's Alright"), The Cure ( rozmarzone brzmienie "July"), New Order (nośne syntezatory i eightiesowa melodia w "Celebration, FL"). Ale Amerykanom wyszło to tak dobrze, że naprawdę nie ma się do czego przyczepiać.


Nagrać jedną dobrą płytę, a potem lecieć na jej udanych patentach, to żaden wyczyn. Rozwój - to liczy się w muzyce, a świadomy rozwój to potwierdzenie klasy wykonawcy. Weekend poszli za ciosem, odeszli od tej mrocznej części, do nagrań dodali światła nadziei. Perspektywy na zespół, który może jeszcze namieszać, a który nie chce się bawić w kopiowanie. 

7

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.