Weekend rozpoczęli z wysokiego "C". Albumem Sports, wydanym w 2010 roku, zachwycili
recenzentów, a przy tym wyrobili sobie opinię "nowej nadziei gitarowego
grania". Czy udźwignęli ciężar debiutanckiego albumu? Jinx stanowi odpowiedź na to pytanie.
Ile razy mówiło się, że wyznacznikiem talentu zespołów jest
dopiero płyta numer dwa. Że debiut, jak dobry by nie był, częstokroć może
przyćmić obraz całości, a sofomor stanowi o prawdziwej sile wykonawcy. Cóż, tak
było w przypadku chociażby Bloc Party, którzy między pierwszym, a trzecim
albumem zaliczyli spadek o minimum 30 ton. Z kryzysu wydźwignęli się dopiero
ubiegłorocznym Four. A Arctic
Monkeys? Od 2006 roku notoryczny zjazd w dół i tylko z dobroci serca nie
kopiemy leżącego. Best Coast? Debiut bardzo ładny, płyta numer dwa
pozostawiająca już wiele do życzenia. Strokes, Interpol, Passion Pit (chociaż tutaj najlepiej wyszła im epka),
Joy Formidable, Everything is Made in China , Esben and the Witch, Enter
Shikari. Oni nie podołali przy drugim albumie (czasem i przy trzecim, i
przy epce). Ilu z nich wartych było uwagi, ilu załapało się na dobry dzień
recenzenta przy ocenianiu debiutu, a ilu dalej ciągnie swój wózek, nagrywając
dobre płyty - nieważne. Sęk w tym, że czasem ten album numer jeden stanowi
zasłonę tego, co może stać się później. Weekend na Sports wypadli ładnie. Red
również nie zawiodło (epka z 2011 roku), natomiast prawdziwym testem niech
będzie Jinx.
Ważne są zmiany - Weekend postanowili odciąć się od łatki
"drugie Jesus and Mary Chain". Już wspomniane Red pokazało, że Amerykanie
chcą oczyścić swoje brzmienie, ugładzić je i dodać więcej melodii. Co nie do
końca udało się na epce, idealnie wyszło na tegorocznym Jinx. Pochodzące z San Francisco trio zmniejszyli natężenie hałasu,
stali się bardziej delikatni i przejrzyści. Shoegaze'owa sieka (i nie jest to
żaden zarzut) pełna przesterowanych gitar zmalała, a większy nacisk postawiono
na czystość i... romantyzm.
Ta płyta to dowód dojrzałości Kalifornijczyków. Weekend nie
bali się pójść w stronę eksperymentu, odeszli od tej noise'owej strony
shoegazera, przeprosili się z melodiami, które na Sports były stłumione zgiełkiem i hałasem. Właśnie zza tego hałasu
wyłoniła się bardziej liryczna struktura zespołu. Utwory, które na debiucie
miażdżyły swoją mocą, teraz stały się bardziej instrumentalne. To nie jest
jeden wielki przester, jeden, rozciągnięty na wszystkie kompozycje, gain. Oczywiście,
nadal możemy doświadczyć klaustrofobicznych motywów, ale to, co wyróżnia
nagrania z Jinx od tych z płyty numer
jeden, to echa. Pogłosy nadające pewnej swoistej dostojności. I nawet jeśli z
całego albumu bije inspiracjami, to są to zapożyczenia właściwe. Cóż, kto nie czerpie
z dorobku My Bloody Valentine (Weekendowi zdarza się to w "It's
Alright"), The Cure ( rozmarzone brzmienie "July"), New Order
(nośne syntezatory i eightiesowa melodia w "Celebration, FL"). Ale
Amerykanom wyszło to tak dobrze, że naprawdę nie ma się do czego przyczepiać.
Nagrać jedną dobrą płytę, a potem lecieć na jej udanych
patentach, to żaden wyczyn. Rozwój - to liczy się w muzyce, a świadomy rozwój
to potwierdzenie klasy wykonawcy. Weekend poszli za ciosem, odeszli od tej mrocznej
części, do nagrań dodali światła nadziei. Perspektywy na zespół, który może
jeszcze namieszać, a który nie chce się bawić w kopiowanie.
7
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.