piątek, 20 września 2013

Recenzja: Thundercat – "Apocalypse" (2013, Brainfeeder)

Apocalypse to taki promyk nadziei, pozwalający zachować względnie poprawną kondycję procesora.













Ostatnio podczas porządków w siedzibie NASA znaleziono płytę z dość niecodziennym wyznaniem. Wielu nie mogło uwierzyć w to, co czyta. Dlaczego? Sprawdźcie sami, oto treść niepokojącej konfesji.

Cześć! Nie mogę zdradzić zbyt wiele, no ale… Najprościej mówiąc jestem głównym komputerem pewnej małej stacji kosmicznej. Idąc dalej, jestem przykładnym dzieckiem sztucznej inteligencji. Zapytacie, jak to możliwe? To proste. Wszystko zaczęło się jeszcze w fabryce części, w której mnie złożyli. Czekaliśmy z innymi urządzeniami całe tygodnie na skończenie montażu. A żeby jakoś zabić czas, oddawaliśmy się hazardowi. A szczęście, jak wiadomo, ma się albo w miłości albo w kartach. W miłości nie mam, bo wszystkie moje połączenia z innymi przyrządami kończyły się zbyt szybko. Najdłużej przetrwał związek z taką małolatą, chłodziarką MH5GO4D (całe pół godziny), a szkoda, bo to był „fajny agregat, mówię wam”. Tak więc dobrze mi idzie w kartach. Na tyle dobrze, że udało mi się wygrać od starego blaszaka kartę pamięci z IA właśnie (a oprócz tego dwa tygodniowe karnety na siłownię, stożek Morse’a oraz maść na hemoroidy). Potem przenieśli mnie na statek i sru – wystrzelili wraz z trzyosobową załogą w kosmiczną przestrzeń.

I w zasadzie nudno tu trochę. Cały czas przygotowuje pomiary, sporządzam wykresy, wyliczam, badam, łączę się z dowodzeniem, parzę kawę and shit like that. Załoga jeszcze bardziej psuje mi  humor. Pierwszy gość robi wrażenie, jakby wygrał w chipsach szczęśliwy los, pozwalający mu na podróż. Wciąż przewraca oczami, wszystkiego dotyka i zdaje szereg idiotycznych pytań. Drugi cały czas gra ze sobą w warcaby figurami z szachów, a trzeci chwali się, że jego astronautą-idolem jest Lance Armstrong… Ale i tak najgorsze są kawałki, które puszczają, aby nie zwariować. Nie mamy na składzie możliwości odtwarzania empetrójek (może gdzieś w 2027 się uda), więc lecą kompakty. Niestety chłopaki mają, delikatnie mówiąc, chujowy gust. James Blunt, Aerosmith i Nickelback słychać tak często, że gdy pod głośnikami chłopaki znaleźli kałużę oleju, myśleli, że coś się zwyczajnie zjebało, a to po prostu ja się porzygałem. Na szczęście ostatnio przyszło wybawienie.

Gość wygrzebał ze swoich gratów kopertę z przypiętą karteczką „Dla taty”. Po chwili wyjaśniło się, że to córka (stała czytelniczka FYH! zapewne) sprezentowała rodzicielowi coś na zabicie nudy i jak się okazało, był to sofomor Thundercata. I od razu, pierwsze sekundy „Tenfold” sprawiły, że obok drżenia w przewodach, poczułem się w kosmosie. Cała ta płyta to niepohamowany triumf organizacji melodii, harmonii i rytmu. Znam smutną historię związaną z albumem i pamiętam o niej, ale nie chcę patrzeć na Apocalypse przez pryzmat tego wydarzenia, a chcę skupić się na samej muzyce. Dlatego gdy słyszę „Heartbreaks + Setbacks”, „Tron Song”, „Without You” czy „Lotus And The Jondy” nie smucę się i nie martwię, bo zwyczajnie nie widzę powodów. Zajawiam się nośnymi chorusami, hologramową produkcją FLyLo wokół pełniącego główną rolę basu (pozdrawiamy Suicidal Tendencies), wyrazistymi hookami, jazzowymi progresjami, perkusyjnym solo, psychodelicznymi instrumentalami, ciepłym, space-soulem etc. etc. A gdy słyszę Wonderowskie „Oh Sheit, It's X”, na długo blokuję przycisk repeat – wtedy załoga zaczyna myśleć, że odtwarzać się popsuł.

I tak to właśnie wygląda. Apocalypse to taki promyk nadziei, pozwalający zachować względnie poprawną kondycję procesora. Reszta to codzienne utrapienia, męczące, nudnawe zajścia i chwile refleksji nad bezkresnym niebem, przy którym łatwo o zadumę nad sensem istnienia. Wygląda na to, że koniec jest już blisko. Można teraz bezpiecznie wyłączyć komputer.

8

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.