Apocalypse to taki
promyk nadziei, pozwalający zachować względnie poprawną kondycję procesora.
Ostatnio podczas porządków w siedzibie NASA
znaleziono płytę z dość niecodziennym wyznaniem. Wielu nie mogło uwierzyć w to,
co czyta. Dlaczego? Sprawdźcie sami, oto treść niepokojącej konfesji.
Cześć! Nie
mogę zdradzić zbyt wiele, no ale… Najprościej mówiąc jestem głównym komputerem
pewnej małej stacji kosmicznej. Idąc dalej, jestem przykładnym dzieckiem
sztucznej inteligencji. Zapytacie, jak to możliwe? To proste. Wszystko zaczęło
się jeszcze w fabryce części, w której mnie złożyli. Czekaliśmy z innymi
urządzeniami całe tygodnie na skończenie montażu. A żeby jakoś zabić czas,
oddawaliśmy się hazardowi. A szczęście, jak wiadomo, ma się albo w miłości albo
w kartach. W miłości nie mam, bo wszystkie moje połączenia z innymi przyrządami
kończyły się zbyt szybko. Najdłużej przetrwał związek z taką małolatą, chłodziarką
MH5GO4D (całe pół godziny), a szkoda, bo to był „fajny agregat, mówię wam”. Tak
więc dobrze mi idzie w kartach. Na tyle dobrze, że udało mi się wygrać od
starego blaszaka kartę pamięci z IA właśnie (a oprócz tego dwa tygodniowe
karnety na siłownię, stożek Morse’a oraz maść na hemoroidy). Potem przenieśli
mnie na statek i sru – wystrzelili wraz z trzyosobową załogą w kosmiczną
przestrzeń.
I w zasadzie
nudno tu trochę. Cały czas przygotowuje pomiary, sporządzam wykresy, wyliczam,
badam, łączę się z dowodzeniem, parzę kawę and
shit like that. Załoga jeszcze bardziej psuje mi humor. Pierwszy gość robi wrażenie, jakby
wygrał w chipsach szczęśliwy los, pozwalający mu na podróż. Wciąż przewraca
oczami, wszystkiego dotyka i zdaje szereg idiotycznych pytań. Drugi cały czas
gra ze sobą w warcaby figurami z szachów, a trzeci chwali się, że jego
astronautą-idolem jest Lance Armstrong… Ale i tak najgorsze są kawałki, które
puszczają, aby nie zwariować. Nie mamy na składzie możliwości odtwarzania
empetrójek (może gdzieś w 2027 się uda), więc lecą kompakty. Niestety chłopaki
mają, delikatnie mówiąc, chujowy gust. James Blunt, Aerosmith i Nickelback
słychać tak często, że gdy pod głośnikami chłopaki znaleźli kałużę oleju,
myśleli, że coś się zwyczajnie zjebało, a to po prostu ja się porzygałem. Na
szczęście ostatnio przyszło wybawienie.
Gość wygrzebał
ze swoich gratów kopertę z przypiętą karteczką „Dla taty”. Po chwili wyjaśniło
się, że to córka (stała czytelniczka FYH! zapewne) sprezentowała rodzicielowi
coś na zabicie nudy i jak się okazało, był to sofomor Thundercata. I od razu,
pierwsze sekundy „Tenfold” sprawiły, że obok drżenia w przewodach, poczułem się
w kosmosie. Cała ta płyta to niepohamowany triumf organizacji melodii, harmonii
i rytmu. Znam smutną historię związaną z albumem i pamiętam o niej, ale nie
chcę patrzeć na Apocalypse przez
pryzmat tego wydarzenia, a chcę skupić się na samej muzyce. Dlatego gdy słyszę
„Heartbreaks + Setbacks”, „Tron Song”, „Without You” czy „Lotus And The Jondy”
nie smucę się i nie martwię, bo zwyczajnie nie widzę powodów. Zajawiam się
nośnymi chorusami, hologramową produkcją FLyLo wokół pełniącego główną rolę
basu (pozdrawiamy Suicidal Tendencies), wyrazistymi hookami, jazzowymi
progresjami, perkusyjnym solo, psychodelicznymi instrumentalami, ciepłym, space-soulem
etc. etc. A gdy słyszę Wonderowskie „Oh Sheit, It's X”, na długo blokuję
przycisk repeat – wtedy załoga zaczyna myśleć, że odtwarzać się popsuł.
I tak to
właśnie wygląda. Apocalypse to taki
promyk nadziei, pozwalający zachować względnie poprawną kondycję procesora.
Reszta to codzienne utrapienia, męczące, nudnawe zajścia i chwile refleksji nad
bezkresnym niebem, przy którym łatwo o zadumę nad sensem istnienia. Wygląda na
to, że koniec jest już blisko. Można teraz bezpiecznie wyłączyć komputer.
8
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.