Ze świecą szukać tych gówniarskich melodii, które tak radowały na wydanym blisko trzy lata temu Everything is Between. Na nowej płycie więcej jest szorstkich dźwięków, krzyku i, no cóż, mniej troski o słuchacza. Czy to również oznacza, że stali się nudni? Niekoniecznie, choć i takie głosy zdążyły się pojawić w internetach.
No ale od początku. An Object to krótki album, nawet jak na No Age, i nie tylko w porównaniu z ich wydawnictwem z 2010 roku. To płyta krótsza nawet od Nouns, prawowitego debiutu Amerykanów. Niecałe pół godziny muzyki ulokowane w jedenastu utworach. An Object to także płyta znacznie odchodząca od tego, co mogliśmy usłyszeć na Everything is Between, ale jednocześnie coś na miarę powrotu do korzeni - tego, co zespół tworzył kilka ładnych lat temu, na początku swojej działalności. Wiadomo, fani, którzy No Age poznali przy okazji ostatniego długograja, będą czuć się zawiedzeni. Coraz mniej tutaj indie spod znaku nowego post-punku, więcej zaś tego prawowitego gatunku. Skojarzenia wydawnicze, chociażby tegoroczne? Przede wszystkim Pissed Jeans i ich Honeys, czyli spore wycofanie, brzmienie tak surowe, jak surowa jest Wawa non stop. Taka to lołfajowa płyta.
Wróć. Żadna Wawa, żadne non stop. No Age dokładnie przemyśleli wszystko i przygotowali na swój sposób konceptualny album. No Age mieli grać muzykę buntu, mieli iść pod prąd z trendami, co w 2010 roku nie do końca im chyba wyszło, bo Everything is Between idealnie wpasowało się w ówczesne noise'owe standardy. Światełko zapala się jednak przy tegorocznym An Object - płycie, w której i muzycznie, i wydawniczo doszło do pewnych zmian. Co do wydania, nadal Sub Pop, ale wieść gminna niesie (albo to po prostu dobry PR), że już praca nad grafiką była robotą długotrwałą i szczegółową. Wyszło ładnie, a wstawki z tekstami wewnątrz opakowania to zgrabny bonus. Tyle o artworku, co z muzyką?
Ta jest dość zróżnicowana. No Age lawirują pomiędzy mocniejszymi, stricte post-punkowymi kawałkami, a melodyjnymi balladami. Co wychodzi na plus? Oczywiście te bardziej energiczne kompozycje. Chociaż podczas odtwarzania An Object słuchacza nie opuszcza uczucie, że te utwory to tylko schematy, twory niedopracowane, zalążki kawałków, które dopiero mogą stać się pełnoprawnymi kompozycjami. No cóż, takie podejście upatrzyli sobie Randy Randall i Dean Allen Spunt. Ale wróćmy do tego, co na płycie najlepsze, czyli żywych kawałków. Takie jest otwierające An Object "No Ground", które rozpoczyna album z przytupem, choć i lekkim niedosytem, bo to, co mogłoby być dobre, jest zaledwie "w porządku". Wokalnie Spunt staje na wysokości zadania, chociaż w kolejnych nagraniach prezentuje się to raczej różnie, z akcentem na płasko.
"I Won't Be Your Generator" to bodajże jedna z najbardziej lirycznych i melodyjnych piosenek, jaką No Age kiedykolwiek stworzyli, a przy okazji piosenka dość... romantyczna: "Show me a sign/ new light on the horizon(...)/there's a change/ somewhere I know it". Dodatkowo warto zwrócić uwagę na dość ciekawy myk, który zastosowali Amerykanie. "I Won't Be Your Generator" to przecież utwór stricte popowy, ale zakamuflowany toną niechlujstwa i wyreżyserowanego lo-fi. Udało im się, a kawałek, gdyby zdjąć przestery, spokojnie mógłby lecieć w Trójce jako kolejny "gorący towar z zachodu".
Trzeci indeks to dla odmiany powrót do korzeni - kawał mocnego punk rocka - tępy wokal Spunta przeplatany ze zdzieraniem gardła w refrenach, sprzęgające gitary, chaotyczna perkusja. "C'mon, Stimmung" to również najgłośniejszy utwór na An Object, kawałek kipiący od energii i tylko ta końcówka zawodzi -całość gaśnie, choć tak naprawdę to słuchacz czeka na prawdziwy wybuch.
Czym jeszcze No Age przyciągają na swoim najnowszym albumie? Oczywiście garażowym filingiem, który znajdziemy w "Lock Box" i "Circling With Dizzy" - dwóch kawałkach, o których najłatwiej można by było powiedzieć "melodia buntu". Złośliwi mogliby powiedzieć, że taka melodia buntu, jakie społeczeństwo, ale spokojnie można je zaliczyć do highlightów płyty.
Jasne, są słabsze momenty, które sprawiają, że niekiedy An Object ciągnie się i ciągnie. Końca nie mają "Defector/Ed" i "A Ceiling Dreams of a Floor", a smyki w "An Impression" brzmią po prostu kiczowato, żeby nie powiedzieć - miernie. Ale pomińmy te wyjątki, bo to dobra płyta. Odskocznia od dwóch wcześniejszych wydawnictw. I to się ceni.
7
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.