środa, 4 września 2013

Recenzja: Maya Jane Coles – "Comfort" (2013, I Am Me)



Wszystkie te połączenia, mariaże i zlepki już gdzieś słyszeliśmy.













Spoko rzecz ten debiut Mayi. Ileż to razy obdarowywał mnie zbawczą dawką chłodu podczas piekielnych upałów? A ile razy cieszył się dźwiękową hegemonią, gdy na okiennice nieśmiało spływał blask miesiąca? Czas już najwyższy na jesienną aurę, a co za tym idzie, czas na dokonanie zmian i nowych wyborów. Każdy wie o co chodzi. Mimo to Comfort wciąż pozostanie w zasięgu.

Zaskoczeni? I pytam o dwie rzeczy naraz: zaskoczeni żywotnością krążka oraz zaskoczeni samym krążkiem, a mówiąc ściślej – jego stylistyką. Jako że oba pytania niejako odnoszą się do mnie, to też na nie odpowiem. Pierwsza sprawa: przyznam, że ten album to dla mnie miła niespodzianka. Spodziewałem się kilku beznamiętnych odsłuchów, ewentualnie wyłuskania jednego, dwóch singli, i nieuchronnego końca przygody z długograjem Mayi Jane Coles. Okazało się jednak, że zupełnie nie trafiłem i tak łatwo Comfortu nie spławię. Londyńska producentka prezentuje zdumiewająco spójną, pastelową kolekcję eleganckich kompozycji, do których powraca się z radością. Widać, że wszystko przemyślała i postawiła na wyselekcjonowany materiał bez dołujących wypełniaczy. Sami dobrze wiecie, jak trudno stworzyć dziś album, który nie nudziłby i nie zamulał.

I druga odpowiedź: tu raczej nie było większego zaskoczenia. Już pewne sygnały dawał miks DJ-Kicks przygotowany przez Mayę w zeszłym roku. Mieszanka house’u, dubu, UK, 2-stepu i downtempo została gładko przeniesiona na debiutancki album. Jednak producentka postawiła na bardziej delikatne, wyciszone piosenki, muśnięte chilloutowym feelingiem z lekką domieszką melancholii. Możliwe, że tak brzmiałaby Katy B, gdyby zasłuchała się w Nightmare On Wax albo Tosce. Tak jest, leniwe wibracje płynące z płyty rzeczywiście zapewniają komfort (wiem, że głupie zestawienie z tytułem, ale za to jakie trafne!).

Jeśli chodzi o same kompozycje, to nie ma się co rozwodzić – można płyty słuchać zarówno jako kompilacji (czyli na tych samych zasadach, co wcześniejsze DJ-Kicks). Sami możemy wybierać, który track aktualnie wprawni nas w dobry nastrój. Ale Comfort sprawdza się też jako zaplanowana misternie całość, płytowy monolit bez zbędnych przerywników. Co do wyboru najjaśniejszych momentów, to myślę, że każdy znajdzie swoje ulubione i nie będzie za to potępiony. Ja przychylam się ku mglistemu, deephouse’owemu after-party w duch Swayzak  „Burning Bright”, pozacinanej, liquidowej lampce wina „Everything” z Karin na wokalu (ale nie tej Karin co myślicie!) i closerowi „Come Home”, jawiącego się eteryczną wycieczką nad jezioro o czwartej rano, a potem długiej podróży do domu właśnie, a następnie zanurzenie się w rozkoszne objęcia Morfeusza.

Zanim postawię ostatnią kropkę i wypiszę ocenę, zwrócę jeszcze tylko uwagę na jedną małą wadę longplaya. Chodzi mi o zupełny brak oryginalności. Wszystkie te połączenia, mariaże i zlepki już gdzieś słyszeliśmy. Comfort nie wnosi zbyt wiele do elektronicznego kanonu, oprócz zestawu świetnych, klimatycznych numerów. Może to niewiele, aczkolwiek jeśli to wszystko działa, to czy można narzekać? No właśnie. Także spoko rzecz ten debiut Mayi.

7

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.