Wszystkie te
połączenia, mariaże i zlepki już gdzieś słyszeliśmy.
Spoko
rzecz ten debiut Mayi. Ileż to razy obdarowywał mnie zbawczą dawką chłodu
podczas piekielnych upałów? A ile razy cieszył się dźwiękową hegemonią, gdy na
okiennice nieśmiało spływał blask miesiąca? Czas już najwyższy na jesienną aurę,
a co za tym idzie, czas na dokonanie zmian i nowych wyborów. Każdy wie o co
chodzi. Mimo to Comfort wciąż
pozostanie w zasięgu.
Zaskoczeni?
I pytam o dwie rzeczy naraz: zaskoczeni żywotnością krążka oraz zaskoczeni
samym krążkiem, a mówiąc ściślej – jego stylistyką. Jako że oba pytania niejako
odnoszą się do mnie, to też na nie odpowiem. Pierwsza sprawa: przyznam, że ten
album to dla mnie miła niespodzianka. Spodziewałem się kilku beznamiętnych
odsłuchów, ewentualnie wyłuskania jednego, dwóch singli, i nieuchronnego końca
przygody z długograjem Mayi Jane Coles. Okazało się jednak, że zupełnie nie
trafiłem i tak łatwo Comfortu nie
spławię. Londyńska producentka prezentuje zdumiewająco spójną, pastelową
kolekcję eleganckich kompozycji, do których powraca się z radością. Widać, że
wszystko przemyślała i postawiła na wyselekcjonowany materiał bez dołujących
wypełniaczy. Sami dobrze wiecie, jak trudno stworzyć dziś album, który nie
nudziłby i nie zamulał.
I
druga odpowiedź: tu raczej nie było większego zaskoczenia. Już pewne sygnały
dawał miks DJ-Kicks przygotowany
przez Mayę w zeszłym roku. Mieszanka house’u, dubu, UK, 2-stepu i downtempo
została gładko przeniesiona na debiutancki album. Jednak producentka postawiła
na bardziej delikatne, wyciszone piosenki, muśnięte chilloutowym feelingiem z
lekką domieszką melancholii. Możliwe, że tak brzmiałaby Katy B, gdyby
zasłuchała się w Nightmare On Wax albo Tosce. Tak jest, leniwe wibracje płynące
z płyty rzeczywiście zapewniają komfort (wiem, że głupie zestawienie z tytułem,
ale za to jakie trafne!).
Jeśli
chodzi o same kompozycje, to nie ma się co rozwodzić – można płyty słuchać
zarówno jako kompilacji (czyli na tych samych zasadach, co wcześniejsze DJ-Kicks). Sami możemy wybierać, który
track aktualnie wprawni nas w dobry nastrój. Ale Comfort sprawdza się też jako zaplanowana misternie całość, płytowy
monolit bez zbędnych przerywników. Co do wyboru najjaśniejszych momentów, to
myślę, że każdy znajdzie swoje ulubione i nie będzie za to potępiony. Ja
przychylam się ku mglistemu, deephouse’owemu after-party w duch Swayzak „Burning Bright”, pozacinanej, liquidowej
lampce wina „Everything” z Karin na wokalu (ale nie tej Karin co myślicie!) i
closerowi „Come Home”, jawiącego się eteryczną wycieczką nad jezioro o czwartej
rano, a potem długiej podróży do domu właśnie, a następnie zanurzenie się w
rozkoszne objęcia Morfeusza.
Zanim
postawię ostatnią kropkę i wypiszę ocenę, zwrócę jeszcze tylko uwagę na jedną małą
wadę longplaya. Chodzi mi o zupełny brak oryginalności. Wszystkie te
połączenia, mariaże i zlepki już gdzieś słyszeliśmy. Comfort nie wnosi zbyt wiele do elektronicznego kanonu, oprócz
zestawu świetnych, klimatycznych numerów. Może to niewiele, aczkolwiek jeśli to
wszystko działa, to czy można narzekać? No właśnie. Także spoko rzecz ten
debiut Mayi.
7
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.