W tym roku Festiwal Nowa Muzyka niestety nie powrócił jeszcze na teren byłej kopali „Katowice”, ale na szczęście w zamian za brak odpowiedniego otoczenia, organizatorzy przygotowali nam (jak zwykle) dużą porcję świetnej muzyki.
Podobnie jak w zeszłym roku, z powodów
technicznych „Tauron” musiał zostać przeniesiony na teren Doliny Trzech Stawów. Na szczęście
miejsce to jest na tyle świetnie odpowiadające wymaganiom
festiwalowym, że godnie zastępuje pierwotnie zaplanowane. W
tym roku ponownie organizatorzy rozplanowali koncerty na cztery
sceny, z tą różnicą, że scena, którą opiekował się Red Bull, zmieniła swoje miejsce i wielkość. Nie była to już przyczepa, tak jak w
poprzednich latach, a duża scena w namiocie. Zadaszona również
została scena główna, co akurat w tym roku nie miało większego
znaczenia, bo pogoda wyjątkowo nie przyniosła deszczu. Przejdźmy jednak do najważniejszego elementu festiwalu - muzyki!
Jeśli chodzi o koncerty, to w tym roku
nazwa „Nowa Muzyka” trochę nie pasowała do line-upu festiwalu,
gdyż główne gwiazdy działają na scenie od paru ładnych lat, a
debiutanci stanowili podczas tej edycji mniejszą reprezentację. Niemniej
jednak takie nazwy jak Jamie Lidell, Moderat czy Skream musiały
przyciągnąć fanów dobrej muzyki elektronicznej. Szczęśliwcy mogli sobie pozwolić na przyjemność
rozciągnięcia tego dwudniowego festiwalu na koncerty otwarcia i
zamknięcia, odpowiednio dzień przed i po. Ja do nich nie należałem i musiałem
się „zadowolić” koncertami w piątek i sobotę.
Pierwszy dzień festiwalu rozpocząłem dość późno, bo od występów Jona Hopkinsa i Zebra Katza. Ich koncerty były dla mnie jednymi z ważniejszych tego dnia, choć odbywały się w tym samym czasie. Różnica pomiędzy nimi była taka, że jak bardziej podoba mi się Hopkins na płycie, to na żywo wypadł dość leniwie i bez polotu... ot zagrał to, co możemy usłyszeć na albumie. Zebra dał znacznie ciekawsze przedstawienie, wynosząc się ponad studyjny materiał. Zdecydowanie jeden z moich ulubionych koncertów tego dnia. Później przyszedł czas na świetnych Jets czyli Machinedruma i Jimmiego Edgara, którzy dali dobry, ale mało porywający set, oraz Amona Tobina grającego jako Two Fingers, który stanowił najmocniejszą reprezentację, jeśli chodzi o natężenie ciężkich basów tego dnia. Mocne basowe brzmienia zaprezentowali również dubstepowi pionierzy - Pinch i Distance (ten pojawił się obok tego pierwszego w zastępstwie za Sherwooda), którzy przypomnieli nam korzenie dobrej basowej muzyki, grając świetny miks klasycznego dubstepu, d'n'b i jungle. Ciężko mi było się wyrwać z ich setu, ale musiałem choć przez chwilę zobaczyć klasyków angielskiej elektroniki, czyli LFO, którzy podobno nie zachwycili. Mi udało się zdążyć na jeden z ich największych hitów, „Freak”. Wybicie trzeciej godziny oznaczało początek występów Squarepushera i Skreama. Ci dwaj panowie byli jednymi z największych magnesów, które przyciągnęły fanów muzyki elektronicznej tego dnia na festiwal. Podobnie jak wcześniej, i tu odczucia są różne. Squarepusher zagrał dobrze i głośno, wykorzystując oczywiście do tego całą oprawę, z której jest znany, czyli ledowy hełm współgrający z koncertem świateł za jego plecami („mogłem wziąć okulary przeciwsłoneczne”). Niestety, do czasu problemów z nagłośnieniem, co trochę popsuło odbiór koncertu, ale ułatwiło wycofanie się na występ Skreama. Jeden z ojców dubstepu już na stałe zmienił repertuar i przerzucił się na house, garage i disco, co dla wielu jego fanów mogło być jednoznacznym z odrzuceniem Londyńczyka, ale pod namiotem Red Bulla stawiła się rzesza wiernych jemu słuchaczy, którzy doskonale bawili się przy nowych kawałkach. Do tego do zabawy cały czas zachęcał MC Sgt. Pokes. Ostatni punkt tego wieczora (przynajmniej dla mnie) stanowił występ kolejnego klasyka, tym razem ultra połamanych breakcore'owych bitów, Kanadyjczyka Venetiana Snaresa. Na jego występie po raz pierwszy na tegorocznej edycji Taurona (a może i w ogóle) pod sceną było regularne pogo. Może nie bardzo liczne... ale jednak.
Pierwszy dzień festiwalu rozpocząłem dość późno, bo od występów Jona Hopkinsa i Zebra Katza. Ich koncerty były dla mnie jednymi z ważniejszych tego dnia, choć odbywały się w tym samym czasie. Różnica pomiędzy nimi była taka, że jak bardziej podoba mi się Hopkins na płycie, to na żywo wypadł dość leniwie i bez polotu... ot zagrał to, co możemy usłyszeć na albumie. Zebra dał znacznie ciekawsze przedstawienie, wynosząc się ponad studyjny materiał. Zdecydowanie jeden z moich ulubionych koncertów tego dnia. Później przyszedł czas na świetnych Jets czyli Machinedruma i Jimmiego Edgara, którzy dali dobry, ale mało porywający set, oraz Amona Tobina grającego jako Two Fingers, który stanowił najmocniejszą reprezentację, jeśli chodzi o natężenie ciężkich basów tego dnia. Mocne basowe brzmienia zaprezentowali również dubstepowi pionierzy - Pinch i Distance (ten pojawił się obok tego pierwszego w zastępstwie za Sherwooda), którzy przypomnieli nam korzenie dobrej basowej muzyki, grając świetny miks klasycznego dubstepu, d'n'b i jungle. Ciężko mi było się wyrwać z ich setu, ale musiałem choć przez chwilę zobaczyć klasyków angielskiej elektroniki, czyli LFO, którzy podobno nie zachwycili. Mi udało się zdążyć na jeden z ich największych hitów, „Freak”. Wybicie trzeciej godziny oznaczało początek występów Squarepushera i Skreama. Ci dwaj panowie byli jednymi z największych magnesów, które przyciągnęły fanów muzyki elektronicznej tego dnia na festiwal. Podobnie jak wcześniej, i tu odczucia są różne. Squarepusher zagrał dobrze i głośno, wykorzystując oczywiście do tego całą oprawę, z której jest znany, czyli ledowy hełm współgrający z koncertem świateł za jego plecami („mogłem wziąć okulary przeciwsłoneczne”). Niestety, do czasu problemów z nagłośnieniem, co trochę popsuło odbiór koncertu, ale ułatwiło wycofanie się na występ Skreama. Jeden z ojców dubstepu już na stałe zmienił repertuar i przerzucił się na house, garage i disco, co dla wielu jego fanów mogło być jednoznacznym z odrzuceniem Londyńczyka, ale pod namiotem Red Bulla stawiła się rzesza wiernych jemu słuchaczy, którzy doskonale bawili się przy nowych kawałkach. Do tego do zabawy cały czas zachęcał MC Sgt. Pokes. Ostatni punkt tego wieczora (przynajmniej dla mnie) stanowił występ kolejnego klasyka, tym razem ultra połamanych breakcore'owych bitów, Kanadyjczyka Venetiana Snaresa. Na jego występie po raz pierwszy na tegorocznej edycji Taurona (a może i w ogóle) pod sceną było regularne pogo. Może nie bardzo liczne... ale jednak.
Drugi
dzień zdecydowanie wymagał ode mnie mniejszego ruchu pomiędzy
scenami - Main Stage i Showcase Tent. Na tej pierwszej grali Lidell,
Brandt Brauer Frick Ensamble oraz Moderat. Pierwszy
wraz ze swoim dwuosobowym zespołem sprawił naprawdę świetne
wrażenie. Co rusz popisując się swoim głosem Jamie dość szybko
porwał do zabawy dopiero co rozgrzewającą się publiczność,
grając kawałki głównie z dwóch ostatnich albumów. Niestety, jak to miało miejsce poprzedniego dnia, dźwięki ze
sceny Showcase docierały do publiczności na głównej arenie.
Miejscami przeszkadzało to nawet samym artystom. Podobnie wyglądało
to pomiędzy scenami Wigwam i Red Bull. Po Lidellu czym prędzej
udałem się na wspomnianą scenę Showcase, która tego dnia,
podobnie jak w piątek, przejęta była przez jedną wytwórnię. Tym
razem było to szkockie Numbers. Występny Brytyjczyków
rozpoczął Deadboy, który dla mnie dał jeden z ciekawszych
muzycznie występów na tym festiwalu, prezentując materiał swoich
kolegów oraz własny, w tym z jego ostatniej bardzo dobrej epki
BLAQUEWERK. Co więcej, zagrał on dwa razy - odpowiednio na początku i na końcu
wieczora. Pomiędzy nim występowali: Sophie, który zaprezentował mniej
basowy, a bardziej house'owy, w porównaniu Deadboyem, set; Redinho grał wyłącznie swój materiał (głównie z epki Redge Off), łącząc grę z komputera z
talkboxem; garażowy Jackmaster, po którego występie czułem pewien
niedosyt, gdyż liczyłem na mocniejsze, bardziej techniczne i acidowe
granie; oraz czarny koń tego festiwalu - Omar Souleyman, dzięki
któremu ten wieczór zyskał zupełnie inny, bardziej południowy wymiar - absolutnie jeden z moich faworytów Taurona 2013. Po
Deadboyu zagrał jeszcze Spencer, czyli jeden z założycieli labelu. Grając dobry basowo-garażowy set świetnie zakończył dla mnie
festiwal.
Dobre show dali również superheadlinerzy, czyli Moderat, których występ będzie dla mnie niezapomnianym momentem festiwalu. Było „Rustie Nails” i „New Error”, były również hity z „dwójki”, takie jak genialne „Milk” czy „Damage Done”. Dobry jak zwykle koncert dali panowie Brandt, Brauer i Frick wraz ze swoim ensamble. Jednak w porównaniu z występem na poprzednim Tauronie, zagrali mniej „żywo” i tanecznie. Po prostu mnie znudzili.
Dobre show dali również superheadlinerzy, czyli Moderat, których występ będzie dla mnie niezapomnianym momentem festiwalu. Było „Rustie Nails” i „New Error”, były również hity z „dwójki”, takie jak genialne „Milk” czy „Damage Done”. Dobry jak zwykle koncert dali panowie Brandt, Brauer i Frick wraz ze swoim ensamble. Jednak w porównaniu z występem na poprzednim Tauronie, zagrali mniej „żywo” i tanecznie. Po prostu mnie znudzili.
Festiwal Nowa Muzyka w Katowicach był i chyba nadal jest moim ulubionym festiwalem muzycznym w Polsce. Mimo że tegoroczny line-up nie powalał na kolana to ciężko było znaleźć moment, w którym nie działo się na nim nic ciekawego. Pozostaje czekać na przyszłoroczną edycję.
Wojciech Irzyk
Wojciech Irzyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.