czwartek, 22 sierpnia 2013

Relacja: Soundrive Fest 2013


Prezentujemy relację z tegorocznej edycji Soundrive Fest, który był oficjalnym otwarciem klubu B90. Jak było? Ciekawie, choć z różnym skutkiem. Poniżej mini-sprawozdania z koncertów i kilka słów o samym feście.

O samym festiwalu:
Fajnie: Soundrive odbywa się po prostu w wyjątkowym miejscu. Post-industrialne wnętrza zostały świetnie dostosowane do odbywania się tam imprez muzycznych po prostu. Jeśli czymś zaskakiwały to jedynie przejrzystością w momentach, kiedy niektórym wykonawcom przydałoby się trochę ściany. Dużym plusem jest to, że w celu sprawdzenia, co się dzieje na drugiej scenie, wystarczy przejść przez drzwi, a nie, jak to najczęściej bywa w takich przypadkach, zaiwaniać na drugi koniec festynu.

Niefajnie: Na pierwszym lepszym hardcore'owym gigu, nie mówiąc już o festiwalu, jest więcej miejsca na merch. Tylko jeden skromny stoliczek, w dodatku najczęściej stojący pusty. Nie wiem czy to wina organizatora, czy nie zadbały o to same składy, ale większość z nich chyba ma singiel/płytę/koszulkę/torbę. Brak takiego stoiska po prostu średnio wygląda. Na poważnie drażniło też granie dj-a. Po pierwsze, było strasznie głośne, a nie każdy ma możliwość znalezienia zacisza w strefie dla mediów. Po drugie, nie wiem czy remixy Smells like Teen Spirit i Enter Sandman najlepiej pasują do profilu festiwalu. Jasne, były też dobre rzeczy, ale bardzo nie w klimacie, który byłby jakkolwiek kompatybilny z tym, co było słychać ze scen. [Mateusz Romanoski]


dzień pierwszy

Karate Free Stylers
Widziałem chłopaków niezliczoną ilość razy, ziomujemy się, więc, żeby nie zapędzać się za bardzo w kolesiowskie taflowanie, napiszę tylko, że mimo problemów z piecem gitarowym i trochę zbyt sterylnego jak na taką muzykę nagłośnienia, obronili się. Grali głównie materiał z zapowiadanej od dłuższego czasu, pierwszej „dużej” płyty. O ile No Matter What było ucieczką od szufladki „polskiego A Place to Bury Strangers” w kierunku hiciarskiego grania z pogranicza Japandroids i No age, nowe numery prezentują imponujący rozrzut stylistyczny - od post-punku, poprzez brzmienia z okolic Dinosaur Jr., po stoner rocka w końcu. [Mateusz Romanoski]

Wpadki techniczne załogi klubu B90 nie stanęły na przeszkodzie, by KFS z przytupem otworzyli tegoroczny Soundrive Fest. Czy mogli mierzyć się z Girlz Names tego nie wiem, zerknąwszy na minę szefa wybrałem Karateków, ale wnosząc po publiczności/m2 (porównywalna ilość z Girlsami na main stage – choć to subiektywne wrażenie) dali radę, żałować nie było czego. Od niewielkiej grupy grono widzów szybko napęczniało do sensownego tłumku, a chłopaki wydoili klubowe wzmacniacze. Większość osób wydawała się być raczej przyszłymi niż aktualnymi fanami, świetnie, że zespół postawił na numery z nowej płyty, nadchodzącej zawijasami terminów; wszystko podano w jakże rozsądnym trybie gadane intro–kawałek–intro na odpoczynek-kawałek. Każdy na coś narzekał (nagłośnienie i inne szatany), ale każdy z uśmiechem. [Jacek Wiaderny]

Czego nie napiszę, nie będę obiektywny. Podobała mi się próba dźwiękowa, nie podobały mi się problemy z piecami podczas niej. Podobał mi się koncert, nie podobały mi się problemy z piecem i kablem bodajże. Podoba mi się nowy materiał, więc - jeśli wróżka zębuszka sypnie groszem pod poduszkę - wydam w fyh!records album KFS. Kto był w B90, był też raczej zadowolony, a kto nie był i nie zna zespołu, to - żebym nie został posądzony o kumoterstwo, jak ci biedni kibice KS Łomianki, którym wmówiono, że są również fanami 7egii - niech posłucha sobie którejś z piosenek Karate Free Stylers, a kilka ich mają. [Piotr Strzemieczny]
  
2:54
Po przed-festiwalowych przeszpiegach obiecywałem sobie po ich występie całkiem sporo. Początek nie rozczarował, neurotyczność Briana Molko z pierwszych płyt Placebo i zrezygnowany romantyzm Warpaint to rzecz zdecydowanie do polubienia w każdej wersji. Nie rozumiem tylko, jak to się stało, że mniej więcej od połowy występu wokalistka coraz bardziej stawała się jakąś mutacją Alanis Morissette i Sheryl Crow, zarówno pod względem zaśpiewów, jak i choreografii. Krótki spacer z krainy dobrych koncertów do krainy randomowości. [Mateusz Romanoski]

Pierwsze 10 minut – to jest ten Turbowolf?
20 minut – ej, załoga, to chyba nie jest Turbowolf, spotkała nas jakaś ściema (świecenie telefonami w rozpiskę)
30 minut – ok, wszystko pod kontrolą, to na pewno The Sweet Release of Death
40 minut – jak noise pop to po co tyle gitar?
50 minut – na fejsie napisali, że teraz gra 2:54, takie stonerockowe Sistars, tylko siostry ładniejsze.
Zmienić pismakom rozkładówkę i zaraz się gubią. [Jacek Wiaderny]
  
Najgorzej, gdy się naczytasz i nasłuchasz opinii o zajebistości składu, posłuchasz trochę muzyki i z przekonaniem, że prasówka nijak się ma do nagrań studyjnych nadal będziesz tkwił w przekonaniu, że "a pewnie na żywo są ciekawsi!". B Z D U R A. 
2:54 prasę mają mocną, fanów jeszcze lepszych, ale koncertowo to takie pitu-pitu-chlastu-chlastu, nie zmieniam melodii od dni jedenastu. Dziewczyny podobno się zasłuchiwały w Melvinsach, Kyuss, QOTSA i innych solidnych zawodnikach. No cóż, ciekawszym zajęciem było jednak niestety noszenie sprzętu z Karatekami. [Piotr Strzemieczny] 

Experimental Tropic Blues Band
W moim rankingu najbardziej żywiołowy występ tegorocznego Soundrive. Płyty ETBB, podobnie jak w przypadku Joe Spencera, który produkował ich ostatni album, nie oddają koncertowego fenomenu. Zazwyczaj jeden frontman z ADHD „robi robotę” w wystarczającym stopniu, żeby olać wszystkie oczekiwania odnośnie scenicznej prezencji rock'n'rollowego składu. Ci mają takich dwóch. Jeden o urodzie Jarviera Bardema, głosie Toma Waitsa i manierach chłopaków z Bloodhound Gang (zabawa w wypluwaniu flegmy w powietrze i łapania jej z powrotem do buzi). Drugi, wyrośnięty, co rusz schodzący do publiki chudzielec, który poza gitarą i wokalem zajmował się wycinaniem na harmonijce ustnej. Do tego dodajmy totalnie energetyczny materiał lokujący się gdzieś pomiędzy twórczością wspomnianego Spencera, a dysonansowymi zagrywkami Mclusky. Mało jest składów, które mimo grania w trio są w stanie tak mocno urozmaicić swoje brzmienie. Panowie sprawiali wrażenie, jakby zamiast na scenę ktoś ich wpuścił na plac zabaw. Najlepszym dowodem był utwór na perkusję, wokal i przepuszczone przez gitarowe efekty kable podpięte pod wzmacniacze, brzmiący jak HEALTH na kwasie. [Mateusz Romanoski]

The Soft Moon
Mój największy ból organizacyjny to Soft Moon kolidujący z Experimental Tropic Blues Band (którzy zaczynali chwilę wcześniej). W efekcie załapałem się na jedną z pierwszych piosenek i 3 ostatnie numery Soft Moon. O ile początek nie należał do najbardziej zachęcających, to sama końcówka kazała żałować, że nie widziałem występu w całości. Brzmi o wiele bardziej masywnie niż na albumach, a transowe, perkusyjne wstawki i mocarny bas skutecznie targały całkiem sporą ilością widzów. [Mateusz Romanoski]

Jak on przeprasza, gdy nawala sprzęt! (Soft Moon to jeden facet, Luis Vasquez, w towarzystwie występuje tylko na scenie). Osobiście, gdybym był realizatorem, sprawdzałbym wszystko pięć razy przed jego występem, bo potem ze łzami wzruszenia w oczach nie połapałbym się w kablach. Niektórym udzielało się przekonanie, że Soft Moon to trochę taki drugi headliner imprezy, zresztą idealnie wpasował się w industrialną stylistykę miejsca. Największa zaleta gigu – brzmi jak na płycie. Największa wada gigu – patrz największa zaleta gigu. [Jacek Wiaderny]

W Katowicach było fajnie, głośno, chaotycznie, transowo i tłoczno. w Gdańsku? Zapowiadało się ciekawie, potem wynikły problemy sprzętowe i chłopcy chyba nie mogli się do końca pozbierać (tak, tak - takie coś rozprasza). Gdybym jechał na Soft Moon pół Polski i zobaczył ich w tym wydaniu pierwszy raz na żywo, raczej czułbym niedosyt i zwątpienie. Cóż, czuję niedosyt, bo koncert do najlepszych nie należał, ale było ciekawie. Tylko płyty na merchu drogie. [Piotr Strzemieczny]
  
The Family Rain
Są składy, którym skala wtórności jest wprost proporcjonalna do skali dobra, które płynie z ich grania. Do takich zespołów należy właśnie The Family Rain, którzy całymi garściami czerpią ze szkoły Jacka White'a, czyli czegoś, co zostało przerobione od sukcesu Elephant na setki, najczęściej boleśnie słabych, sposobów. Takie indie 2.0, na dźwięk którego nie uciekasz z sali. [Mateusz Romanoski]

Holograms
Wkurwione dzieciaki, MTV2 sprzed dekady, kiedy jeszcze dźwięki z UK nie były tak czerstwe jak teraz. Nie wiem czy robotniczy rodowód tych chłopaków jest tylko marketingową zagrywką, ważne, że muzyka kąsa, mimo że nie powinna. Na scenie było wystarczająco dużo punk rocka, żeby uwierzyć, że to dzieciaki atakujące policję. Zawsze lepiej policję niż meksykańskich marynarzy. [Mateusz Romanoski]

Connan Mockasin

Na OFF-ie w zeszłym roku zaczarował. Tym razem był jeszcze lepszy. Wszystko grało w najmniejszych detalach. Genialny materiał z Forever Dolphin Love, równie dobre nowe numery. Odrealniona atmosfera przydrożnego baru w filmie z lat 90'. Główny bohater, barmani odliczający minuty do zamknięcia meliny i zespół grający najlepszą z soundtracku. Na całym festiwalu nie było nic piękniejszego. [Mateusz Romanoski]
 
 
dzień drugi

TOY
Zdążyłem na kawałek występu, więc tylko jednym zdaniem. Ostre, mocarne bębny, na debiucie zdecydowanie bardziej niepozorne – wokal tonął; ponoć psychodela, ale średnio to czuć, może gdy się „wsiedzieć” w klimat. [Jacek Wiaderny]

Still Corners
Przebłysk geniuszu! Na warsztat poszedł przede wszystkim ich ostatni krążek Strange Pleasures.  Ów zdecydowanie średni materiał na scenie głównej Soudrive Festu jawił się czymś w rodzaju Łazarza wśród płyt – powstał z martwych. Tam, gdzie w studio trącało myszką i muzycznym punktem xero, w B90 rozmarzony hulał dream pop; w porównaniu choćby do warszawskiego występu Chromatics, cóż, nie ma porównania. Być może to efekt wpompowania solidnej kasy w nagłośnienie klubu, ale podział przestrzeni między wokalistką, a resztą składu był świetnie wyważony, żadnego zagłuszania się wzajemnie. Owacje!
P.S. Jeśli nic nie pomyliłem, to właśnie perkusista SC pochwalił się, że ma babkę-Polkę, a jedyne, co umie powiedzieć w języku Mickiewicza to „daj buzi”. Ach, te babcie. [Jacek Wiaderny]

Niby z Sub Popu, ale trochę jak z 4AD. Trudno było się nie wzruszyć przy tak stylowym skoku w odmęty syntezatorowego smutku i marzycielstwa Cocteau Twins, które było dodatkowo podkreślane przez wizualizacje. Seks w wielkim mieście i smutne piosenki dla brudnych kochanków. [Mateusz Romanoski] 

Team Ghost
Na początku myślałem, że to przez nagłośnienie. Dysproporcje między wysokimi, a niskimi tonami były boleśnie odczuwalne. Kiedy wróciłem na nich potem okazało się, że nie tędy dróżka. To sam materiał. Na samym festiwalu brzmienia spod znaku zelektronizowanego shoegaze można było usłyszeć w dużo lepszej wersji. Trochę oryginalności dodawały post-rockowe wtręty, ale do przefiltrowania swoich inspiracji w nową jakość jeszcze trochę. [Mateusz Romanoski]

Sjón
Skład zwracał uwagę już na przesłuchaniach do „Zrób to głośniej” w warszawskim Chwila Da Klub. Na tle innych składów brzmieli wyjątkowo profesjonalnie. Występ na Soundrive nie był też ich festiwalowym debiutem (wcześniej grali na Open’erze), dopieprzanie się do poziomu wykonawczego byłoby zwykłym czepialstwem. Inspiracje pogrobowcami Jeffa Buckleya spod znaku wczesnego Muse (bardziej) i Radiohead (mniej) wliczone w cenę biletu. Kiedyś w podobnych klimatach obracał się dosyć zapomniany dziś Freak Of Nature, do których pierwszej płyty dalej mam dużo sentymentu. Co nie do końca się zgadzało? Przy uprawianiu takiego muzycznego poletka granica pomiędzy emocjonalnością a patetyczną przeginką jest dosyć cienka i parę razy została przekroczona (vide intro, przy którym chłopaki wchodzili na scenę). Nie pasuję mi też do tego typu grania trochę opolski sposób nawiązania kontaktu z publiką. Dla kolesia, któremu dalej zdarza się przedawkować płyty Sonic Youth zachęcanie do klaskania i wyciągania zapalniczek to trochę zbyt wiele. Niemniej trzymam kciuki za nadchodzącą płytę. [Mateusz Romanoski]

Wall of Death
Trochę byłem. Z mankamentów muszę odnotować to, że ściany śmierci (przynajmniej pod względem brzmieniowym) tam nie uświadczyłem. [Mateusz Romanoski]

Egyptian Hip-Hop
Nie wiem, co Brytyjczycy z Egyptian Hip-Hop wiedzą o rapie i skąd nazwa, ale wiem, że elementarz bycia zespołem z UK mają w małym palcu. W zależności od kawałka, w różnych proporcjach mogliśmy poczuć madchesterowski puls, romantyzm spod znaku The Smiths, nośność The Cure z czasów „Japanese Whispers” i „The Top” i matematyczne zacięcie z debiutu Foalsów. To wszystko podlane gówniarską zajawką. Widać, że młode, jeszcze nie przeżarte blazą chłopaki i im się chce. [Mateusz Romanoski]

Chyba każdemu festiwalowiczowi przytrafiła się następująca opcja: staje w kolejce do food trucka, obok zjawia się jakiś dziwny koleś (w tym przypadku – hipis z klasy matematyczno-informatycznej), wychodzi obejrzeć stocznie, mija dziwnego kolesia, idzie do toalety. Ten sam koleś w jeszcze dziwniejszym wydaniu wreszcie ląduje pod sceną – typ okazuje się wokalistą gwiazdy wieczoru (Alexem Hewettem tak konkretnie). Ta różnica wrażeń przed i po występie dotyczy również samego zespołu: na co dzień Egyptian Hip Hop jest trochę taką stereotypową kapelą indie rockową (gitary, łachy ze squat shopu, basista w koszulce Durexa, hipsterskie buźki, NAZWA), za to na żywo stanowią serdeczny kopniak w ucho, a ów niepozorny hipis szaleje bardziej niż nerdziarze z Metz. [Jacek Wiaderny]

Esben and the Witch
Fajnie, że było surowiej i konkretniej niż na albumie. Niefajnie, że od połowy dawała o sobie znać pewna monotonia ich grania, z której nie wyrywała nawet charyzma wokalistki i ciekawie kombinujący gitarzysta. Chociaż, może to późna pora i ja oglądający szósty tego dnia koncert. [Mateusz Romanoski]

dzień trzeci

The Sweet Release Of Death
Dawno się tak nie nakręciłem na skład, który ma w sieci tylko dwa numery na bandcampie. Mieli wyjątkowego pecha. Jako jedyni kolidowali z jakimkolwiek innym wykonawcą trzeciego dnia, co niestety odbiło się na frekwencji. Nie zmienia to faktu, że trio się cieszyło. Zapowiadało (i obietnicę spełniło) wspólne picie po gigu, nie mogło się nadziwić, że ktokolwiek jest na ich koncercie podczas iamamiwhoami. Myślę, że znaczna część festiwalu powinna przeprosić najpierw samych siebie, a potem całą zespół, który zagrał świetny, gęsty koncert, pełen furii i liryzmu. Z ciekawostek, to był ich pierwszy koncert poza rodzinną Holandią. [Mateusz Romanoski]
  
Wielkiej kariery to oni nie zrobią, ale dobry gig to no problemo. Kilkakrotnie wyrażali zdumienie, że masa ludzi siedzi z nimi na Soundrive Stage, tracąc jednocześnie okazję zobaczenia oficjalnego headlinera imprezy – iamamiwhoami z sali obok; gdy okazało się, że ludziska nigdzie się nie ruszają, zrobiło się radośnie, struny szarpano jeszcze zacieklej, a wokalista rozgadał się z wzruszenia i zdradzili, że to ich pierwszy zagraniczny występ (zespół pochodzi z Holandii). Wyjawili również, że po koncercie chcieliby się upić w Gdańsku; oba fakty publiczność przyjęła z gorącym entuzjazmem i staropolską gościnnością. [Jacek Wiaderny]

i
amamiwhoami
[ankieta otwarta]Czy pisanie o składzie, o którym nie da się napisać nic ponadto, że jest pretensjonalnym piardem, które brzmi jak Florence & The Machine w wersji demo ma sens? [ankieta otwarta] [Mateusz Romanoski]

Oczywisty przehajp, do klasy ambitno-przebojowej typu The Knife raczej nie ma tu startu, ale za to okazało się, że Joanna Lee jest gibka niczym radziecka gimnastyczka. Miała nawet okazję hasać po scenie w koronie ze sreberka, którą podarowała jej dziewczyna z publiczności – plus za dystans do kreacji artystycznej. Był to trochę one woman show tej Królowej Śniegu w futrze (spróbujcie skakać w futrze, a jednocześnie śpiewać! – sztuka cyrkowa) wykonany na tle podświetlanego sześcianu, syntezatory okazywały wysiłki nazbyt ubogie, były wręcz skazane na wyblaknięcie w kontraście do niecodziennego stylu wokalistki. Bardzo zadowalający gig od strony przepływu dobrej energii; tańczono sporo. [Jacek Wiaderny]

Enchanted Hunters
Wielkie miłe zaskoczenie, dla gdańszczan pewnie mniejsze, dla ludzi spoza Trójmiasta większe; Soundrive Stage okazał się idealnym wprost miejscem na tak kameralny koncert. Dream folk to akurat stosowne określenie dla ich muzyki, dla barwy głosu Małgosi Penkalli również. Weseli i w formie nastroili wiele uśmiechów tego niedzielnego wieczora. Występ jak herbata u babci - ciepła i posłodzona zawsze akurat. [Jacek Wiaderny]
 
Mateusz Romanoski, Piotr Strzemieczny, Jacek Wiaderny 

1 komentarz:

  1. still corners, zagrali pięknie i jeszcze jacy sympatyczni.Coś cudownego!

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.