niedziela, 11 sierpnia 2013

Relacja: OFF Festival 2013, dzień trzeci


Relacja z ostatniego dnia OFF Festivalu, a w niej opisy występów Thee Oh Sees, We Draw A, Japandroids, Molesty, My Bloody Valentine czy Autre Ne Veut (oraz innych!).


We Draw A
Scena MBank
Godzina 15:00

Na szczęście piątek był nieco chłodniejszym (tylko trochę) dniem, więc odbiór koncertów był jeszcze przyjemniejszy. Zacząłem od We Draw A – elektronicznego duetu parającego się melancholijną elektroniką wpadającą w chillwave’owe rewiry. Zagrali bardzo miło, pocisnęli kilka „hitów” i ogólnie rzecz biorąc „dali radę”. Publiczność dopisała, pogoda też, muzycznie było spoko – innymi słowy: kolejny świetny początek dnia na Offie. [Tomasz Skowyra]

How How
Scena Eksperymentalna
Godzina 15:35

Żeby nie było jakichś komentarzy, to tylko krótko: to był chyba najbardziej niezalowy występ na całym festiwalu. Festiwalowiczów było tak niewielu, że gdybym chciał, to mógłbym w minutę-dwie policzyć wszystkich. Ja wiem, że godzina i wiem, że Eksperymentalna, ale trochę szkoda, że tak mało ludzi wpadło. Chłopaki zaprezentowali bardzo odrealnione kompozycje, przy których fajnie było usiąść na trawie i porozmyślać. Nie wiem, czym się inspirują, ale ja słyszałem jakieś wątki z Tzadik Records i ogólnie bardziej awangardowe sprawy. How How nie brzmią jak polskie Animale (chyba że z pierwszych, pokurwionych płyt), ale raczej jak polski Spring Heel Jack. Szacun. [Tomasz Skowyra]

To nieprawdopodobne. To absolutnie genialne zagranie. I dźwięk!, melodia za melodią.  Muzyczna perfekcja. To jakiś, yy, zupełnie inny poziom! Co za zagranie, jak oni to robią. Czas na inteligentny folk. How How z własną mocą na OFF Festivalu. [Piotr Strzemieczny]

Tak właśnie było, spytajcie Mateusza Borka:

Gówno
Scena MBank
Godzina 16:10

Parę kroków dalej czekała mnie diametralna zmiana o 180 stopni. Po intymnych, intelektualnych rozgrywkach How How przyszło mi się zmierzyć z najbardziej punkowym zespołem na Offie. Można nie lubić ich ironicznej stylówy, ale naturalności i szczerości nie można im odmówić. Ich występ składał się z samych treściwych momentów. Były i piosenki o miłości, było piosenki zaangażowane. Nie zabrakło oczywiście żartów (parafrazuję: „nie udało mi się jeszcze przyzwyczaić do dużej scena, więc czasami wolno dochodzę”). A w trakcie grania nad sceną pojawiło się słońce. To znak, że na Offie nawet Gówno jest zajebiste! [Tomasz Skowyra]

Już od samego rana dużo moich znajomych festiwalowiczów raczyła się fekalnymi dowcipami. Każdy gówno wiedział, gówno słyszał, a im bliżej gigu, tym bardziej sytuacyjnie zaczynało się robić. Zespół Gówno to fajny zespół punkowy, który punkowy nie jest tylko z muzyki, ale i z tekstów. Ich set oglądało się przyjemnie, zagrali balladę o siatce foliowej, spowiedź umarłego i największy szlagier - ja cię nie lubię. Ludzie wokoło mieli banany na twarzy, więc chyba było spoko. [Grzegorz Ćwieluch]

Przytoczyłbym dowcip o dochodzeniu, ale zrobiono to wyżej. Mogę tylko dodać, że zawiodłem się na Gównie. Nie, serio. Zawiodłem, bo film instruktażowy, jaki Gówno zamieścili na YouTube kilka tygodni temu można było wziąć NA SERIO. No serio, gdzie to wykorzystanie sceny głównej? Muzycznie nie ma się co przyczepić, było tak, jak być powinno. Śmiesznie, punkowo, zabawnie, hiciarsko. No i dużo materiału z ostatniej płyty, Czarne Rodeo. [Piotr Strzemieczny]

Rebeka
Scena Leśna
Godzina 17:00

Przy godzinie 17.00 pojawił się dylemat. Równolegle grali Rebeki i Sam Amidon. Pewnie gdyby była 22, to udałbym się na set Islandczyka, bo jemu potrzebny jest jednak odpowiedni klimat i takie tam. Stąd wielu kalkulacji nie było i wybór padł na polski duet. Znałem Helladę i wbrew różnym opiniom będę bronił tej płyty „bezapelacyjnie do samego końca, mojego lub jej”, a nawet gdy się skończy, to odpalę jeszcze raz. Zatem nie dziwi mnie, że bardzo podobał mi się ten występ – dobre kawałki, zwłaszcza single podziałały na festiwalowy tłum i to całkiem zrozumiałe. Może zabrakło mi jakiejś bomby, jakiegoś większego uniesienia, miażdżącego wszystko wokoło, ale i tak spędziłem miło czas. I propsy, że zagrali „Sistars. Byłem bardzo ciekawe jak przeniosą tego wałka na żywo. Poradzili se. [Tomasz Skowyra]

Autre Ne Veut
Scena Trójki
Godzina 17:50

Dziwi mnie trochę godzina tego gigu, bo Autre spokojnie mógłby zagrać za Cassa McCombsa (ja wiem, że Eric Copeland) o 23:05 i wtedy mógłby pokazać na co go stać. W sumie i tak pokazał, nie ma co narzekać. Chwilami to był najbardziej popowy występ na Offie, porównywalny chyba tylko z mocą AlunaGeorge. Niestety wkradło się wiele niepotrzebnych MOIM ZDANIEM motywów, w których Arthur Ashin za bardzo lamentował i podniecał się swoim pieśniarstwem. Na szczęście tego typu sytuacji było mało, a bardzie skupiono się na hookach. Pomijam to, że muzyka czasami leciała z kompa, bo nie chce mi się drążyć. Ale już do rzeczy.

Na scenie perkusja, Ashin i chórzystka. Zaczęło się od mistrzowskiego „Play By Play”. Zapętlony refren mógł doprowadzić do zawału swoją euforycznością i ekstatyzmem. Serio, to było naprawdę grube! Dalej usłyszeliśmy kolejne numery z Anxiety i szło raz spoko, a raz BARDZO spoko. Mnie najbardziej dopadł „I Wanna Dance With Somebody” z chorusem w wykonaniu koleżanki Ashina (w sumie zgadzam się, że brzmiała prawie jak Britney – pozdro Michał!). W ogólnym rozrachunku Autre Ne Veur na mocnym, dużym plusie, a wszystkie męczące wstawki pozostawię w niepamięci. Było gites. [Tomasz Skowyra]

Zaczęło się od “Play by play”, a potem było już tylko gorzej – kto zna kawałek, rozumie istotę komplementu. Spośród wiadomych mi występów tegorocznego OFF-a zdecydowanie najlepiej nagłośniony wokal; momentami plecy szły po ciarkach. Pomocna damska krtań tworzyła świetne tło dla głosu Arthura – a to głos szkolny łamane na emocjonalny, niezwykle wyrazisty. Zresztą sam Arthur, choć skryty pod czapeczką, sprawiał bardzo zaangażowane wrażenie; na niewielu występach praktycznie nikt z publiczności nie zbierał się po jakimś czasie, a tu owszem – intymność wspaniale nagrodzona. [Jacek Wiaderny]

Japandroids
Scena Leśna
Godzina 18:45

Koncerty Japandroids są jak obiadki u babci – dostajesz zawsze dokładnie to, czego oczekiwałeś; gdyby weszli na giełdę, ich akcje byłyby pewniejszą lokatą niż złoto. Wszystkie te porównania do petard, dynamitu, bomb i tak dalej z recek ich płyt, wszystko to znajduje potwierdzenie na żywo; widocznie zachwycająca prostota ich pomysłu na grę po prostu zawieść nie może. Brian King szarpie gitarę na strzępy, perkusista pałuje jak stary zomol, na gębach publiki żywy ogień; podobno można było pod Sceną Leśną nie skakać, ale nie bardzo wiem jak. Gig szybko nabył małą cechę wyjątkową: oprócz dzielnych crowdsurferów i piłek plażowych, w powietrzu zaczął unosić się gęsty pył. Wyszło na to, że zieloną trawkę zdarły buciory, więc każdy skok wzbijał tumany kurzu. Solidna marka. [Jacek Wiaderny]

Są zespoły, które idealnie nadają się do klubów, a są też zespoły, które perfekcyjnie wypadają przy większych tłumach. Do tej drugiej grupy, która najlepiej czuje się przy stadionowym motłochu zaliczyć można Coldplay, Kings of Leon, Editors i inne takiego typu składy. Japandroids natomiast widziałem już trzeci raz i za każdym razem było, hm, zajebiście. Sęk w tym, że to band, który najlepiej wypada właśnie w mniejszych przestrzeniach. Brian i Dave wypadli bardzo ładnie. Ładnie zagrali, ładnie wspólnie pośpiewali, momentami zapuścili się w rejony Metalliki, ale... Zawsze jest jakieś ale. Setlista - za mało uderzyli z debiutu (chociaż propsy za "Wet Hair"!), za dużo z Celebration Rock. No i te życzenia dla fanów, którzy byli na wcześniejszych koncertach ("Younger Us"). Pozostaje tylko pytanie - czy Dave znowu gdzieś się zawieruszył na całą noc? W Katowicach w końcu nie ma Barki! [Piotr Strzemieczny]

Jedyny skład, który był pewny, jak „techno w trendzie”. Tak jak rozpieprzyli Powiększenie i Hydrozagadkę, tak rozpieprzyli scenę leśną OFF Festivalu. Maksimum energii, świetne refreny chóralnie wykrzykiwane przez publikę. Mój wewnętrzny inżynier Mamoń powiedział mi : będzie dobrze. I było. [Mateusz Romanoski]


Równo rok temu byłem na poznańskim koncercie Japandroids. Kiepsko wspominam tamten występ. Przede wszystkim z powodu potwornego nagłośnienia i wrażenia, że przez cały czas słucham jednego kawałka w delikatnie zmienionych wariantach. Przez rok w graniu Japandroids nic się nie zmieniło, jednak dużo lepsze warunki akustyczno-atmosferyczne w końcu sprawiły, że chociaż trochę bardziej zrozumiałem fajność tego składu. Dałem się porwać i latałem gdzieś tam nad waszymi głowami – przy okazji spryskując was wodą ze spryskiwacza. [Jakub Lemiszewski]

Molesta
Scena MBank
Godzina 19:40

Ok, myślałem, że będzie trochę cheesy. Myślałem, że kawałki, którymi jarały się prawilne mordki w ósmej klasie podstawówki nie wytrzymają próby czasu. Miałem wrażenie, że lepiej będzie gdy Vienio, Włodi i Pelson zapodadzą numery z płyty Powrót, które stoją na o wiele wyższym poziomie. Rozwiali moje obawy z taką pompą, że obsrałem zbroję. Pokazali nie lada skillsy, a numery zostały przearanżowane na absolutne killery. Bujałem się i machałem rękoma i nie mogłem wyjść z podziwu, jak to wszystko zajebiście płynie. Pokazali, że pochodzą z pierwszej ligi w rap gry. Nieważne czy wychowałeś się na Bródnie czy w Nowej Hucie - w tamtym momencie wszyscy byli na Ursynowie, na boisku, gdzie hardcore nie disko. [Grzegorz Ćwieluch]

Niedziela stała pod znakiem poważnych życiowo-muzycznych dylematów. Kolejnym był właśnie wybór między Molestą a grubasem z jego Fucked Up!. Trochę się nasłuchałem o gigach tych drugich i wiedziałem, że na pewno zagrają fajnie, ale i tak musiałem sprawdzić Molestę. I przyznam szczerzę, że oprócz zajebistych kawałków (Skandal to chyba do dziś największy klasyk polskiego rapu. Czy nie?) na jazzową modłę, działo się sporo ciekawych i fajnych akcji. Tak w skrócie:

ogólna sytuacja – trzej MC znowu poczuli się jak chłopaki z blokowisk jak za dawnych lat
problemy z majkami i rozwiązywanie tego problemu na szybkości
ludzie uderzający pod barierki i łapani przez ochroniarzy
teksty ze sceny typu „kto mi podpierdolił napój”
latające staniki na „Sztukach”
zaśpiew (dwukrotny!) „I nawet kiedy będę sam”
pogo pod sam koniec po zachęcie Molesty

Czy żałuję, że nie byłem na Fucked Up! Naaahhhhhh. [Tomasz Skowyra]

Jak ktoś nie trafił na Wodeckiego, a chciał powrócić z Katowic z co najmniej jednym genialnym koncertem na koncie, powinien celować w Molestę. Kultowy materiał błyszczał jak odkurzone srebra rodowe, wykonany bez spinki, z wielkim luzem i kolorem; panowie starzeją się z klasą. Wielkie brawa za zmysł showmański dla Vienia, od improwizowanego zaśpiewu „I nawet kiedy będę sam” w hołdzie dla Rojka po testowanie cierpliwości ochrony ku uciesze gawiedzi… zresztą cóż skromne me brawa, za te starania nagrodzono go stanikami sztuk trzy, a liczę tylko te, które doleciały do sceny. Koncert okazał się achillesowym treningiem łydek goniących bit, na pewno komuś zakręciła się łezka, a zasadniczo Molesta pokazała, czym nie są odgrzewane kotlety – na pohybel Smashing Pumpkins! [Jacek Wiaderny]

Kiedy Skandal wychodził, nie było szansy, żebym wiedział, o co w tym chodzi. Miałem wtedy 7 lat, ale problem z usłyszeniem materiału na żywo mieli nawet ci najbardziej na bieżąco, dlatego obecność na tym gigu była rzeczą obowiązkową. Mogli zrobić cokolwiek, materiał broniłby się sam. A zrobili, przynajmniej na płaszczyźnie podkładów, całkiem sporo. Udział żywych instrumentów dosyć mocno ingerował w dziś już mocno archaiczne brzmienie tego, co ukręcał 600V, ale do świętokradztwa nie doszło. Szkoda tylko, że zabrakło Wilka. Cóż, niektórych niesnasek już się chyba nie da naprawić. Brak jego zwrotki dał się we znaki szczególnie w „997”. [Mateusz Romanoski]

Fucked Up
Scena Trójki
Godzina 19:40

Kto nie był na wcześniejszym koncercie Fucked Up na OFF Festivalu, ten raczej był zdziwiony. Kto był, ten wiedział (pamiętał?), by nie podbijać pod barierki, bo inaczej Damian wyściskałby, wytarmosił, wytulił i pewnie jeszcze sprzedał buziaka po ostatnim utworze. No i przegapiłby show, które odbywało się w trakcie. A co się działo? Przede wszystkim utrudnienia dla fotografów ("Gdybym wiedziała, że go nie będzie, stanęłabym gdzie indziej!") i możliwość przybicia piątki w tłumie i przed namiotem. Kto nie znał tekstów na pamięć, mógł wpaść w poważne kłopoty lub też narobić sobie wstydu na dzielni. Może trochę monotonny set, ale Fucked Up to Fucked Up, a David Comes to Life to wcale nie najlepsza płyta w ich dorobku. [Piotr Strzemieczny] 

Do tego składu należy chyba rekord świata w rozkręceniu pogo. Wynosi on jedną sekundę. Serio. Stałem pod samymi barierkami i pierwszą rzeczą, jaką zrobił wokalista po wejściu na scenę, było zejście z niej i wtopienie się w dziki tłum. Ten facet był chyba wszędzie. Mój kumpel karmił go kabanosami, a ja zbijałem piątki. Z tego, co rozpoznałem, Fucked Up grali nowsze numery. Co do nagłośnienia - niestety stojąc pod sceną wszystko wydawało mi się zdecydowanie za głośne – nie wiem jak było w dalszej odległości. [Jakub Lemiszewski]

Thee Oh Sees
Scena Eksperymentalna
godzina 20:45

Na ten gig czekałem z większym upragnieniem niż na kubek zimnej wody za 2.50 w strefie gastro. Zagrali wszystko co mi się marzyło, łącznie z „The Dream”, które chyba wygrało festiwal w kategorii „najlepiej zagrany numer”. Dawno tak dobrze nie bawiłem się na koncercie. Radość, tańce i energia. Thee Oh Sees złapali dobry rokendrolowy flow i nie dali publiczności chwili wytchnienia.  [Jakub Lemiszewski]

Super Girl & Romantic Boys
Scena Leśna
Godzina 20:45

Słyszałem może pięć numerów, a widziałem może dwa-trzy, ale to wystarczyło, żeby przekonać się o bossostwie tego składu. Brzmiało to jak jakaś obskurna prywatka z lat osiemdziesiątych, ale tak miało być. Widziałem wiele uśmieszków na twarzach, ale za chwilę ci szyderczy delikwenci uderzali w tłum i dawali z siebie ile mogli. Ja stałem trochę z boku i też byłem uśmiechnięty. Żałuję, że nie widziałem większej części, ale w końcu jeść też trzeba, a kolejki w gastro o tej porze też utrudniały sprawę. Co by nie mówić, wywiązali się. [Tomasz Skowyra]

Euforia ostatniego dnia festiwalu sprawiła, że bywałem tylko na występach rodzimych wykonawców. Z perspektywy czasu trochę żałuję kilku gigów m.in. Goat i Thee Oh Sees, które grało podczas występu kultowego kiczo - diskolektywu z Warszawy. Występ SG&RB to energetyczna piguła, nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ to dicho grane przez punków. Zabawa również nietypowa, jak na muzykę dyskotekową - pogo i stage dives były na porządku dziennym (czy raczej nocnym). Wybawiłem się setnie, a sing alongs podczas utworu "Spokój" wypływały z samych trzewi jestestwa mojego i kolegi Wojtka. [Grzegorz Ćwieluch]

Deerhunter
Scena MBank
Godzina 21:50

Strata koncertu Fire! do dziś boli mnie najbardziej. Nasłuchałem się od wielu, że to koncert festiwalu, że ich mariaż jazzu, muzyki eksperymentalnej, krautrocka itd. zwyczajnie rozkurwił. Ech, no wierzę i żałuję. Ale w czasie kiedy Fire! wzniecał pożar w Trójkowym namiocie, ja też nie traciłem czasu. Co by nie mówić, ekipa Coxa to dziś absolutna czołówka gitarowego niezal grania, a poza tym jeszcze nigdy ich nie widziałem. Obawiałem się trochę (tylko troszeczkę), że może nie być dobrze. Wiedziałem, że polecą głównie kawałki z Monomanii – albumu bardzo fajnego, ale na tle całej bogatej dyskografii ansamblu trochę średniego. Nie myliłem się – grali głównie nowy LP, nie znaczy to jednak, że było słabo, oj nie.

Wbiłem się pod same barierki po prawej stronie i wpatrzony w scenę śledziłem przebieg akcji. Bradford w peruce Conniego Lungpina był totalnie wyluzowany, nie czuł żadnej spinki, nie gwiazdorzył. Fakt, pewnie trochę pod publikę gadał o tym, że kocha Polskę, ale propsy za Komedę i stare nowofalowe polskie filmy. A przechodząc już do setu: wszystkie kawałki wykonane zostały z werwą czy nawet jakąś pasją. Mięsiste riffy podgrzane garami grzmociły konkretnie, a często obecne transowo-krautrockowe odjazdy wgniatały z ziemię. Co z tego, że poleciały przede wszystkim kawałki z nowej płyty, ze trzy numery z Hacyon Digest, ze trzy z okresu Microcastle, a tylko jeden z Cryptograms (tytułowy jako opener). I tak hipnotyzowali i rozwalali mnie co chwilę. Końcówka z psychodelicznym zakończeniem „Monomanii” pięknie zwieńczyła cały show (bo światła były genialnym dopełnieniem!). Także wcale nie czuję, że przegrałem życie wybierając Deer zamiast Fire!. W wymianie sms-owej o koncercie Coxa & co. i o tym jak pozamiatali (pozdro Natalia!) dostałem taką wiadomość: „Masakrycznieeeee, nie mogę się pozbierać z miłości do nich <3”[Tomasz Skowyra]

Goat
Scena Leśna
godzina 23:05

Jeden z najlepszych koncertów tegorocznego festiwalu! Zamaskowani Szwedzi grający muzykę inspirowaną afrykańskimi brzmieniami wypadli zaskakująco świeżo. Nie ukrywam, że przez większość czasu gapiłem się jak zaczarowany na cudowne wokalistki i ich ekspresyjny taniec. Goat zagrali prawie wszystkie utwory ze swojego debiutanckiego albumu oraz kilka nowych numerów, które zdawały się brzmieć trochę ciężej. Cały koncert od pierwszej do ostatniej minuty był fantastyczny.  [Jakub Lemiszewski]


My Bloody Valentine
Scena MBank
Godzina 0:10

Tak, faktycznie było taaaaaaak głośno, że nie mogłem pozbierać myśli. Nie pomogły nawet zatyczki, bo co chwile wypadały z uszu od tej mocy. No i wokale – nic nie było słychać. Musiałem wstać z trawy koło wejścia i pójść pod Scenę Trójki, żeby sprawdzić, czy będzie słychać. Ale też nie. Szkoda, bo myślałem, że będzie można pośpiewać z Kevinem i Bilidną stare dobre refreny. Była przecież „cała sala”. Ojej. Zresztą kawałków to w ogóle nie dało się odróżnić. Jakieś takie to rozmyte wszystko. Ojej, ojej. No i jeszcze zdjęć nie można było zrobić. Jak teraz znajomi dowiedzą się, że byłem na MBV, skoro nie mogę wrzucić żadnej fotki na fejsa? Ojej, ojej, ojej…

#za-głośno, #swans-i-tak-byli-glosniejsi, #mbv-skonczyli-się-na-kill-em-all, #shields-nie-jestes-POLAKAEM, #mbv-chuje, #karny-kutas-dla-mbv #bilinda-oddawaj-kwiaty-polskie, #kupcie-sobie-jakies-majki-bo-wstyd, #the-national>mbv, #strefa-gastro>mbv,
[Tomasz Skowyra]

A mi się podobało. Niewiele brakowało, a naprawdę byłbym w pełni ukontentowany. Cóż, mnie nie przyłapała ochrona i nie kazała schować mojej Nokii 5140, ale nagrody World Press Photo fota nie dostanie. A sam koncert? No fajny był. Głośny, może trochę za, a może nie do końca? Stałem przy samych barierkach, niemal pod głośnikiem i fakt, było głucho w uszach, ale... Zawsze mogło być lepiej (?). Brawa za bardzo trafnie dobraną setlistę i ten wykręt w "You Made Me Realise". Mógłbym napisać, że My Bloody Valentine zagrali o niebo lepiej niż Swans w roku ubiegłym, ale... nie lubię Swans i pewnie Kamp! wypadliby lepiej. Nie zmienia to faktu, że Shields wraz z załogą zamknęli OFF Festival godnie. Bo nawet jeśli nie do końca się podobało, to o tym koncercie będzie się mówiło i pisało jeszcze przez kilka(naście/dziesiąt?) dni. Mi się podobało. [Piotr Strzemieczny]

 Już po koncercie Deerhunter przed sceną mBank ustawiła się spora grupa fanów wyczekujących legendy. Część z trwogą, część z zachwytem obserwowała technicznych ustawiających na scenie miliardy wzmacniaczy. Działało to na wyobraźnię, a dodając do tego setki legend i mitów dotyczących głośności, jaką generują Irlandczycy, można się było spodziewać co najmniej tymczasowej utraty słuchu. Wiadomo jednak, że oprócz decybeli, My Bloody Valentine oferują przede wszystkim niespotykane, rozmarzone brzmienie, kopiowane przez tak wiele zespołów. Zaczęli od „New You” z nowej płyty, grając przekrojowo utwory od Isn't Anything po m b v. Ciężko było nie wzruszyć się przy „Cigarette In Your Bed”, „When You Sleep” czy „Soon”. Publiczność raczej w skupieniu przyjmowała dźwięki Kevina Shieldsa i spółki, niektórzy ruszali się w ostrzejszych momentach („Feed Me With Your Kiss”, „You Made Me Realise”). Najbardziej niezwykłym fragmentem występu było według mnie wykonanie „Wonder 2” z wydanego w tym roku albumu. Za podkład służył wygenerowany beat perkusyjny, za gitary chwycili wszyscy członkowie zespołu, a mistrzem ceremonii był Shields, czarujący rozedrganą gitarą, loopami, melodiami z użyciem EBow. Niezapomnianym przeżyciem była też środkowa część „You Made Me Realise”, którą zapewne słychać było w sąsiednich województwach. Niestety, ta fala czystego gitarowego hałasu trwała tylko kilka minut. Pomimo drobnych wpadek i niedociągnięć wykonawczych (w kilku utworach zaczęli nierówno, gubili dźwięki), był to koncert gigantów, twórców shoegaze'u i usłyszeć ich na żywo było spełnieniem marzeń. [Marcin Lewandowski]

Wyczekiwałem na ten koncert, jak na lądowanie kosmitów albo święte objawienie. Jakże mało dzieje się teraz rzeczy, które są naprawdę WAŻNE i inne od szarej codzienności! Przyznam, że MBV to jeden z niewielu zespołów, do których mam przesadnie nabożny stosunek. Loveless jest dla mnie manifestacją ponadludzkiej muzycznej inteligencji, bardziej niż tajemnicze kręgi w zbożu. W końcu przyszedł moment, na który czekałem od lat – zagrali na żywo, na naszej polskiej ziemi. I mimo że podczas koncertu pojawiło się kilka niewybaczalnych wykonawczych potknięć (co się stało przy „New You”, o co chodziło z „Only Shallow”?) i tak będę ten koncert wspominał jako jeden z koncertów życia. To wszystko bardziej się czuło niż słuchało. Ponadprzeciętna głośność była dla mnie atutem. Koncertem rozkoszowałem się siedząc w okolicy budki akustyka, gdzie wszystko było nagłośnione w sam raz (może poza wokalami). Idealnie dobrana setlista z miażdżącym „You Made Me Realize” na koniec. Jest jeszcze jednak na świecie coś, co mnie porusza.  [Jakub Lemiszewski]

Prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjny koncert OFF AD 2013. Ile się nasłuchałem, że nagłośnienie, że nie słychać, że za cicho, że za mało, że za bardzo, że blablabla. Maruderstwo na niespotykaną skalę. Sądząc po żenująco niskiej frekwencji na scenie mBanku i obserwując, jak wiele osób sukcesywnie ucieka z terenu festiwalu, dla wielu było to mocne przeżycie. Nie wartościując i nie chcąc nikogo obrazić, wystarczy porównać do ilości osób bawiących się na Wodeckim odgrywającym z Mich&Mich pierwszy album. Średnio jestem w stanie zrozumieć czemu. Przecież ostrzegali, żeby zgarnąć ze sobą zatyczki do uszu. Przecież można było obejrzeć, jak My Bloody Valentine brzmiało na koncertach na przestrzeni ostatnich lat, nie wiem, zapytać się starszych kolegów, cokolwiek. Ściana dźwięku to ma być ściana dźwięku. To taka muzyka, gdzie wokal zawsze jest gdzieś tam częścią takiej ściany i trzeba być ignorantem, żeby o tym nie wiedzieć. Sam nigdy nie byłem psychofanem tego składu i niespecjalnie jestem w stanie zakochać się w ich ostatniej, długo oczekiwanej płycie, ale ilość hałasu i piękna generowana przez nich na żywo jest rzeczą, obok której nie da się przejść obojętnie. [Mateusz Romanoski]

Mykki Blanco
Scena Trójki
Godzina 00:10

Przehajp. Alternatywy dla MBV nie uratowała ani qeerowa peruka, ani ponętny tancerz polujący na Mykki; gość wydaje się strasznie przejęty twórczością swojego alter ego i w efekcie daje to lekkie wrażenie ADHD. Pół biedy przy kawałkach studyjnych (długograja Mykki się jeszcze nie dochrapała), trap uratuje wszystko, lecz gdy na scenę wkroczył freestyle… Czasem, gdy ktoś palnie coś głupiego, mamy specyficzne wrażenie, jakbyśmy wstydzili się za kogoś – stężenie tego uczucia w namiocie trójkowym stało się nieznośne. Marek Niedźwiedzki rwie włosy z głowy, a ja zrozumiałem wreszcie, co to ów biblijny „grzech ciekawości”. [Jacek Wiaderny]

Veronica Falls
Scena Eksperymentalna
Godzina 1:35

Londyńczycy nie mieli łatwego zadania, ponieważ ich koncert rozpoczynał się 5 minut po najbardziej wyczekiwanym My Bloody Valentine, co mogło sugerować słabą frekwencję. Dlatego cieszyło, gdy o 1:35 na Scenie Eksperymentalnej zjawiła się całkiem spora grupa widzów. W namiocie było gorąco i duszno, co przekładało się na formę muzyków. Rozpoczęli od cudownie smutnego „Tell Me”, a później fundowali hit za hitem. Zagrali wszystko, czego się od nich oczekiwało: „Found Love In A Graveyard” z grobowym wstępem, niemal punkowe „Beachy Head”, „Bad Feeling” z niesamowitym refrenem, beztroskie „Waiting For Something To Happen”, „Broken Toy” i melancholijne „Teenage”. Publiczność szalała, tańczyła i skakała, ku uciesze widocznie zmęczonych muzyków. Nie oznacza to, że z ich strony otrzymaliśmy koncert na pół gwizdka, bo euforia fanów wyraźnie dodawała im animuszu. Miłe było kibicowanie Jamesowi, który przed „If You Still Want Me” długo reperował zerwaną strunę. Ostatnim utworem było szalone wykonanie „Come On Over”, które na tyle rozgrzało publiczność, że nie dała zespołowi skończyć. Po krótkiej przerwie przyjemnie zdziwieni Veronica Falls wyszli ponownie na scenę, aby dokończyć dzieła wyciskającym łzy i pot „Buried Alive”. Mimo złego nagłośnienia (czyste brzmienie grupy zostało zamienione w buczącą papkę), zagrali fantastyczny koncert, który, mam nadzieję, zachęci kwartet do ponownej wizyty w Polsce. [Marcin Lewandowski]

Do szufladki “dobry gig, tylko godzina zła”. Dziewczęcy głos Roxanne Clifford co prawda mile kołysał do drzemki leżakujących, ale dudnienie parkietu mogło zwiastować o wiele więcej. Skład zdecydowanie drugoligowy, ale dobrze oddaje pojęcie „brytyjska indie kapela” – a kto czasem nie chce posłuchać klasycznej brytyjskiej indie kapeli? Wydają się zresztą zacznie mniej zmanierowani niż na teledyskach, raczej naturalni i ciepli.  Szkoda, bo zamiast „ciepło” byłoby „gorąco”, gdyby tylko nie ta pora. [Jacek Wiaderny]

Słodko, słodko, bardzo słodko. Aż za słodko. To, co na obu płytach było fajne i wciągało, w kontakcie na żywo straciło swój urok. Momentami czułem się jak na koncercie Pauli i Karola w wersji premium (czytaj: jednak ciekawiej niż polsko-kanadyjski duet). Albumowe utwory nadal są bardzo dobre, na płytach miło się ich słucha, ale tyle cukru to ja widziałem ostatnio w Glinojecku. Nie wiem, czy zagrali "Found Love in a Graveyard", bo w pewnym momencie trzeba było wybiec z eksperymentalnego (kaman! niedziela to najmniej eksperymentalny dzień w tym namiocie) zapić herbatą. [Piotr Strzemieczny]

John Talabot 
Scena MBank
Godzina 1:35

I czas na sekcję taneczną na Offie w dniu ostatnim. Pierwszych kilka numerów słuchałem z dalszej odległości, ale i tak było słychać, że Talabot dobrze sobie radzi i ogólnie daje radę. W końcu set oparty na świetny fin musiał się sprawdzić, nie mogło być inaczej. I nie było – numery brzmiały naprawdę soczyście i świetnie. Hiszpan wykręcał takie groove’y, że publiczność musiała zatopić się w tańcu. A dodatkowo wspomagali go wokaliści i to już w ogóle urywało dupę (swoją drogą: spotkał się ktoś na Offie z kanapka o nazwie „Nie urywa dupy”, o której mówił Artur Rojek?). Gośiu tak się rozochocił, że zaczął grać nowe kawałki i zakończył dopiero pięć minut po czasie. Szkoda, że trochę mało widziałem i śledziłem niezbyt uważnie, by to była solidna dawka dance’owych beatów. [Tomasz Skowyra]

Fatima Al Qadiri
Scena Trójki
Godzina 2:35

I to był już ostatni koncert (właściwie fragment koncertu), jaki udało mi się zobaczyć na katowickim feście (nie licząć kilku minut na DJ secie Austry). Pani Fatima serwowała fajną mieszankę UK, 2-stepu, dubstepu i takich tam, co fajnie współgrało z ostatnimi godzinami imprezy. Podobno na Unsoundzie zagrała znacznie lepiej, ale i tak mi się podobało. Tak czy inaczej, po kilku numerach wraz ze znajomymi przenieśliśmy się do namiotu eksperymentalnego i postaliśmy chwilę przy secie Austry (leciało wtedy Azari & III, a potem Disclosure). Następnie wyszliśmy, spojrzałem po raz ostatni na scenę główną, na panoramę całego festiwalu, żeby wreszcie przekroczyć bramy wyjściowe. Tak właśnie zakończył się dla mnie ten świetny festiwal. Mam nadzieję, że za rok będzie jeszcze lepiej. Ale na razie Off is Off. [Tomasz Skowyra]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.