Prezentujemy relację z pierwszego dnia OFF Festivalu. Dwadzieścia dwa koncerty naszymi oczami i uszami. Oraz Trzy gigi z dnia zerowego.
CZWARTEK, 1 SIERPNIA
A Band of Burries
Centrum Kultury Katowice
godzina 19:00
Trudno sobie wyobrazić bardziej
klimatyczne i poruszające otwarcie OFF-a. Mimo rozbudowanego składu, salę
Centrum Kultury Katowice wypełniła muzyka wyjątkowo minimalistyczna. Pierwsze
skrzypce grał zjawiskowy James P Honey, reszta dopełniała jego gorzkie
opowieści (najbardziej nudził się chyba pan za perkusją). Nazwiska takie jak
Cohen czy Cave nie są w kontekście tego składu wymieniane bezzasadnie (w
przeciwieństwie do Davida Tibeta, którego z frontmanem łączy co najwyżej duży
nos), choć równie dobrze można znaleźć punkty styczne z bardziej współczesnymi
melancholikami spod znaku I Am Kloot i Gravenhurst. Mrówki zasuwały po plecach
szczególnie mocno, kiedy frontman dobijał do granicy rapowej, jak w momencie, w
którym nawijając kompletnie poza mikrofonem mocno masakrował swoich rodaków
popijających latte na chudym mleku i psioczących na imigrantów. [Mateusz Romanoski]
Daniel Higgs
Klub Hipnoza
godzina 22:30
Klub Hipnoza
godzina 22:30
Miał zagrać pół godziny, grał prawie dwa razy dłużej – jedną piosenkę, która w
wersji oryginalnej trwa minut siedem. Nie dało się temu koncertowi odmówić
uroczo nawiedzonego klimatu i kameralnej atmosfery (szczególne ukłony dla
dziewczyny z pierwszego rzędu rysującej piękne portrety Higgsa), ale tylko do
momentu, kiedy nie zaczął się pojedynek na linii Higgs – dalsze rzędy
zamawiające piwa i czekające na coś głośniejszego. Można powiedzieć, że
zakończył się on wynikiem 1:1. Artysta coś sprzęgnął, coś krzyknął i regularnie
odpierał ataki. Było całkiem uroczo, ale nie dało się oprzeć wrażeniu, że była
to tylko przystawka przed daniem głównym. [Mateusz
Romanoski]
The Skull Defekts and Daniel Higgs
Klub Hipnoza
godzina 23:30
Po Higgsie w wersji solo dosłownie parę minut musieliśmy czekać na wjazd ziomali
z The Skull Defekts. Dzięki dwójce perkusistów (jeden na zestawie tradycyjnym,
drugi na czymś w rodzaju plastikowych beczek) już od pierwszych taktów gig
zasłużył na miano najbardziej groove'iastego koncertu tegorocznego OFF-a. Do
tego tylko i aż dwóch wiosłowych, jeden lubujący się w sprzęgających
noise'owych zagrywkach, drugi ukręcony bardzo nisko, można by nawet napisać
stonerowo. Nie brakowało tam niczego, szczególnie kiedy skład zasilał, tym
razem dziko miotający się po scenie, Daniel Higgs. W wyjątkowo uciążliwy dla
osób stojących blisko sceny sposób aktywował się wtedy człowiek wyglądający jak
młodszy brat Liroya. Ciekawostka: muzykom część instrumentów utknęła gdzieś na
granicy i grali na gitarach pożyczonych od Dope Body. [Mateusz Romanoski]
PIĄTEK, 2 SIERPNIA
Fuka LataGodzina 15.00
Scena Trójki
Off is On. Pierwszy koncert jaki widziałem. Fuka Lata
oficjalnie otworzyli festiwal w Dolinie Trzech Stawów. Mimo upału i godziny
piętnastej w Trójkowym namiocie pojawiło się całkiem sporo ludzi. I dobrze, bo
duet grał baaaardzo fajne synth-popowe kawałki, które świetnie wpasowywały się
w letnio-festiwalową aurę. Tylko pół godziny (tak naprawdę trzydzieści pięć
minut), ale to wystarczyło, żeby zmusić publikę do ruszania się i tańca, a
wierzcie – w takich warunkach to wcale nie było takie proste. A jeśli ktoś nie
potrafił się zmusić do ruch, zawsze mógł popatrzeć na scenę: szczupła blondynka
w różowym śpiewa i tańczy do elektronicznych beatów – to musi być dobre. Także
spore brawa i czekamy na kolejne ruchy ze strony Fuki Lata i trzymamy kciuki.
To nasza odpowiedź na Parallels. [Tomasz
Skowyra]
Teenagers
godzina 15:00
Scena mBank
Punktualnie
o 15.00, na rozgrzanej bezlitosnym słońcem scenie mBank wystartowali warszawscy
Teenagers. Oczekiwania były spore - że niby hałasują i śpiewają pod Vivian
Girls, że jest niedokładnie i chaotycznie, a na scenie widać było coś
przeciwnego. Zapewne miało to związek z niemiłosiernym upałem i zdenerwowaniem,
ale otwierający festiwal koncert okazał się zbyt grzeczny i przewidywalny. Gitary
nie rzęziły, a prymitywne uderzenia perkusji nie zmuszały do tańca, a raczej
nudziły. Na plus wymienić można wokal Darii, która śpiewała trochę niedbale,
jakby z oddali, a jednak urokliwie - w kontraście do prymitywnych gitar.
Wszelkie niedociągnięcia zwalam jednak na temperaturę i presję ciążącą na warszawiakach
– w końcu otwierali OFF na głównej scenie. Na pewno warto zobaczyć Teenagers w
warunkach klubowych i dalej śledzić ich poczynania. [Marcin Lewandowski]
Stołeczny skład (nie mylić z amerykańską grupą doo wop i
francuskimi indie trefnisiami) grał kiedyś garażowo, wesoło i przyjemnie. Wraz
z dorastaniem (jak to u nastolatków bywa) i zdobywaniem doświadczeń, nabrali
post-punkowej rzewności i cold-wave'owych sznytów. Zdecydowanie bardziej podoba
mi się aktualne oblicze zespołu, wzbogacone o basistę znanego z robienia hałasu
w noisepunkowym Czerwiu Narodu. Zespół dał wyraz swojej niechęci do fali
ksenofobii, która przetacza się ostatnio przez nasz kraj. Koniec i bomba, a kto
(nie) widział, ten trąba. [Grzegorz
Ćwieluch]
Zaszczyt
otwierania tegorocznego OFF Festivalu przypadł zespołowi Teenagers i nie
chodziło tu o francuzów ze sprośnymi piosenkami, ale o warszawski zespół
zasłuchany w dokonania Vivian Girls. Niestety nie był to dobry koncert –
podejrzewam, że zbyt duża scena i trema nie pozwoliły pokazać w pełni swoich
możliwości. Poza tym - nie oszukujmy się – te piosenki jeszcze nie są aż tak
dobre, by grać z nimi po dużych festiwalach – aranżacyjne braki są zbyt rażące.
Nawet żeby grać dobre lo-fi trzeba spędzić sporo czasu na sali prób. Niemniej
wyczuwam potencjał i czekam na koncert w Poznaniu w bardziej kameralnych
warunkach. [Jakub Lemiszewski]
OFF Festival lubi takie niespodzianki. Wpuścić na scenę
mBanku skład, który ma na koncie demówkę albo dwie. W zeszłym roku było tak z
Hanimal, w tym roku z Teenagers. I fajnie, bo w obu przypadkach są to składy
zasługujące na uwagę. Jasne, że Teenagers to „straszny garaż” i „ktoś inny też
tak gra i on nie gra na OFF-ie”, ale, do cholery, co to za argumenty.
Warszawskie trio, mimo zmagania się z morderczym skwarem (słońce przez prawie
trzy dni grało niemiłosiernie) i nie do końca przyjaznym nagłośnieniem (gdzie
był bas?) wypadło wcale nie gorzej niż w małych warszawskich klubach, w których
widziałem ich wcześniej. Za piosenki takie jak „Sick And Tired” dałoby się
pokroić wiele lo-fi składów. [Mateusz
Romanoski]
1926
godzina 15:35
Scena Leśna
Słodzę chłopakom i dziewczynom z Trójmiasta przy każdej
możliwej okazji, więc napiszę tylko, że 1926 na nie zawsze przyjaznej leśnej
zabrzmieli równie potężnie, jak na płytach i mimo wczesnej pory mogli się
pochwalić konkretną frekwencją. Na potrzeby festiwalu rozbudowali swój skład o
pana grającego na grzechotkach, na co dzień wokalistę Satellite Beaver. [Mateusz Romanoski]
Stara Rzeka
godzina 15:35
Scena
Eksperymentalna
Bardzo
kiepskim pomysłem było ustawienie koncertu Starej Rzeki o tak wczesnej porze.
Jeden z najszerzej opisywanych za granicą polskich projektów ze spokojem mógłby
wystąpić w godzinach wieczornych. Niby byłem na tym koncercie, ale atmosfera
zupełnie nie pozwalała mi się na nim skupić. Pamiętam, że był ciepły ambient i
cover Nico „My Only Child”. Poszedłem jeszcze na chwilkę odwiedzić 1926, które
grało jakieś mocne i głośne rzeczy. [Jakub Lemiszewski]
Magnificent Muttley
godzina 16:10
Scena Trójki
Cieszy, że powoli odchodzą od nachalnych
Zeppelinowo-Peppersowych inspiracji na rzecz nawet trochę noise'ującej
surowizyny (wjazd tak zajeżdżał Shellac, że zastanawiałem się, czy aby na pewno
nie pomyliłem scen), czego przykładem były dwa pierwsze numery. Cieszy, że
sekcja rytmiczna brzmi mocarnie i że grają tam dobrzy muzycy. Nie cieszy, że to
tylko dwa pierwsze numery. [Mateusz
Romanoski]
Hokei
godzina 17.00
Scena Leśna
Tego występu byłem ciekaw, bo w końcu świeżutki debiut Don’t Go to spoko album, a w składzie
zespołu kilku rasowych zawodników. Przyznam, że schowałem się w cieniu i
obserwowałem całą akcje z pewnej odległości, ale byłem na tyle blisko, żeby
bacznie obserwować poczynania Hokei. Pojechali dość konkretnie – gitary
grzmociły przy wietrze Fugazi albo Unwound, a momentami bardziej porywające
riffy przypominały o Queens Of The Stone Age. No i perki (były dwie!): połamane
rytmiczne figury bardzo dobrze współgrały z całą resztą. W sumie występ bardzo
przyzwoity, powodów do narzekań brak. I to cieszyło. [Tomasz Skowyra]
Jedna z gorętszych rodzimych nazw ad 2013. Wykonawczo nie
było się do czego przyczepić, ale człowiek kręcący wtedy gałkami chyba
niespecjalnie wiedział, jak uchwycić potęgę brzmienia tego składu. [Mateusz Romanoski]
Uncle Acid & The Deadbeats
godzina 17:50
Scena mBank
Kierując się w stronę sceny mBanku spodziewałem się
naprawdę energetycznego setu. Niestety, jak to często w życiu bywa przy zbyt
wygórowanych oczekiwaniach, przeliczyłem się. Wszystko to z prostej
przyczyny. Debiutancki Blood Lust był
płytą wypchaną bangerami. Mind Control
- album, który wujek kwas i martwe uderzenia promują aktualnie, jest trochę
bardziej stonowany. Z tego pierwszego zagrali bodaj dwa numery, reszta była z
dwójki. Wszystkim, którzy dowiedzieli się o tym bandzie dopiero wertując
OFF-ową książeczkę, polecam zapoznanie się z debiutem, bo koncert nie oddał w
pełni potencjału tej kapeli. [Grzegorz
Ćwieluch]
Mikal Cronin
godzina 17:50
Scena Trójki
godzina 17:50
Scena Trójki
Pierwszy
występ zagranicznego wykonawcy na tegorocznym Offie wypadł bardzo dobrze. Ekipa
długowłosych Kalifornijczyków zagrała kilkanaście soczystych, melodyjnych
numerów – tych starszych i tych nowszych. Poleciało „Is It Alright” i „Apathy”
- byłem spełniony. Aranżacje na żywo mają w sobie jeszcze więcej ognia niż
wersje albumowe – szczególnie czuć to przy utworach z nowej płyty! Szkoda
tylko, że tak słoneczny koncert musiał dusić się w namiocie Trójki, zamiast na
głównej scenie. [Jakub Lemiszewski]
No i tu już zaczynała się jazda. Zespół Cronina wydawał
się jedną z najlepszych opcji o tej porze. Zgrabne, garażowe kawałki z fajnymi
melodiami naprawdę się sprawdziły. Moim zdaniem wypadło to nawet lepiej niż na
sofomorze MCII, który jest naprawdę
bardzo przyzwoity i sympatyczny. Słyszałem różne opinie, ale w większości padły
same pozytywne słowa. Może nie był to set na miarę jakiejś Nirvany (choć trzeba
przyznać, że brzmienie było podobne), ale słuchało się tych wałków naprawdę
znakomicie. W moim prywatnym rankingu ten występ plasuje się dość wysoko, co
przy dość wczesnej porze jest zdecydowanie świetnym wynikiem. Może następnym
razem jakiś klubowy koncert? Wtedy dopiero mogliby wymieść. [Tomasz Skowyra]
Mikal Cronin miał prawie wszystko, by przebić
ubiegłoroczny koncert Ty Segalla. Prawie, bo zabrakło jedynie lepiej dobranej
sceny. Trójkowy namiot nie wydawał się być odpowiedni dla kalifornijskiego
wygrzewu Cronina. Z drugiej strony.... mała ilość słuchaczy wyglądałaby dość
żałośnie na dużej scenie. Miejsce miejscem, ale najważniejsza była muzyka, a tej
należy wystawić pozytywną (i kolorową) laurkę. Cronin nigdy nie przestanie być
porównywany do Segalla, bo w końcu podobne brzmienie, to kumple, a na dodatek
ten pierwszy tworzy koncertową załogę tego drugiego. Sęk w tym, że gdy ten
drugi prezentuje raczej spłaszczone brzmienie, wszystko jest OK., ale poruszane
raczej na jednej płaszczyźnie, Mikal działa wielobiegunowo. Tutaj mocniej
gitara, tu z kolei perka bardziej dynamiczna, a jeszcze gdzieś zza winkla
wyłania się kolejna, inna już odsłona rocka dla surferów. MCII to bardzo ładna płyta, tak samo zresztą jak Mikal Cronin. Szkoda, że nie zagrał
mojego faworyta, w którym zasłuchuję się od czasu dorwania Garage Swim, "Better Man". [Piotr Strzemieczny]
Koleś, który zagrał na OFF-ie
trochę na fali pojarki tym, co w zeszłym roku wyprawiał Ty Segall (którego
skład koncertowy dopełnia właśnie Mikal) i zagrał lepszy koncert niż
pracodawca. Czego nie sądzić o tamtym występie, oprócz surfowych melodii w
lo-fi sosie niewiele dało się o tej muzyce powiedzieć. Tam po dwóch numerach
wydaje ci się, że wiesz wszystko, tutaj tego syndromu nie zarejestrowano.
Świetne, bardzo chłopięce piosenki na bardzo słoneczny dzień, które są
stworzone do grania w festiwalowych warunkach. [Mateusz Romanoski]
Woods
godzina 18:45
Scena Leśna
O Woods słyszałem tylko tyle, że
grają folk. I miałem wrażenie, że jest to folk spod znaku indi srindi,
produkowany dla miejskich drwali i wrażliwych dziewcząt w wieku licealnym.
Koncert na Offie zaliczałem raczej do takich, których posłucham jednym uchem,
bo dwoma się nie opłaca. Tymczasem zespół zgotował mi niespodziankę.
Zaczynając od bardziej
melodycznych, typowo folkowych piosenek, stopniowo przechodzili w folk-rockowe,
inspirowane Byrdsami i Neilem Youngiem improwizacje, przy okazji całkiem nieźle
wyglądając na scenie (podrygi basisty były wyjątkowo urocze). Występ wcale się
nie ciągnął, a kawałki były dość różnorodne. Trafili w moje gusta, bo takie
retro-hipisowskie granie jest czymś, czego stale mi brakuje we współczesnej
muzyce. Koniec końców, Woods to jedno z moich większych odkryć, jeśli chodzi o
tegorocznego Offa. [Jędrzej Siarkowski]
Dope Body
godzina 18:45
Scena Eksperymentalna
godzina 18:45
Scena Eksperymentalna
Przyznam się wstydliwie, że przed
Offem znałem tylko jeden numer. Liczyłem nieco na powtórkę z zeszłorocznego
Pissed Jeans. No i nie było źle. Czwórka noise-rockowych psycholi z Baltimore
zagrała koncert ciekawy i żywiołowy. W wielu numerach wyłapałem całkiem
błyskotliwe zagrania, w świeży sposób łączyli agresję z całkiem przystępnymi
melodiami. Podłoga na Scenie Eksperymentalny trzęsła się przez cały koncert.
Właśnie obczajam ich płytę. Polecam. [Jakub Lemiszewski]
Ścisła czołówka tegorocznego
OFF-a. Ten gig był tym, czym dla poprzednich edycji były koncerty Pissed Jeans i
Pulled Apart by Horses. Świetnym punkowym zrywem. Wyjątkową robotę odstawia
stojący za mikrofonem Andrew Laumann prezentujący się jak skrzyżowanie Iggy'ego
Popa z Joeyem Ramonem w wersji „Świt żywych trupów”, ale reszta muzyków
bezbłędnie, z należytym kopem odgrywa te punkowo-noisowe petardy. Chłopaki byli
zdecydowanie zaskoczeni królewskim przyjęciem (wiele składów grających na
głównej mogło im pozazdrościć) na tyle, że udało im się nieznacznie przekroczyć
czas grania. Okolice barierek wynagrodziły ich jointem rzuconym na scenę po
jednej z piosenek i oldschoolowcem, który wypytywał ich o znajomość polskiego
punk rocka i twórczości zespołu Maanam. [Mateusz
Romanoski]
O ile jakoś wcześniej wybierając koncert nie miałem
uczucia, że coś tracę, tak w momencie wyboru Dope Body trochę było mi szkoda
Woods. Myślałem o tym, żeby zobaczyć chwilę to i chwilę to, ale jak wiadomo
czasem to się nie udaje. W tym przypadku to się nie udało. Dope Body dał
mocarny, ociekający punkową energią show. Jak dla mnie, na początku było trochę
za delikatnie, ale w miarę rozwijania się koncertu było coraz lepiej i lepiej.
No i Andrew Laumann – ganiający po scenie, krzyczący i tarzający się w kablach
wokalista przypominał trochę Iggy’ego Popa (nie chodziło tylko o brak
koszulki). Diagnoza jest jedna – nieźle wykurwili, przyznaję bez bicia. [Tomasz Skowyra]
Teoretycznie można by było podsumować ten koncert w taki
oto sposób: Fugazi reaktywowali się w trochę gorszym stylu, a Andrew Laumann za
bardzo naoglądał się Guya Picciotto, jeśli oczywiście weźmiemy pod uwagę
sceniczne show. Dope Body nie można zarzucić jednak wtórności. Ich koncertom
zawsze towarzyszy punkowy wygrzew, energia i zajebiste kawałki. Był nojz, było
pogo, krałdserfin oraz hektolitry potu wylane podczas tego krótkiego, chociaż i
tak dłuższego niż zaplanowano gigu. Kto nie był, niech żałuje, bo Amerykanie to
obowiązkowa pozycja dla każdego wielbiciela post-hardcore'u spod znaku
waszyngtońskiej sceny lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. [Piotr Strzemieczny]
Cloud Nothings
godzina 19:40
Scena mBank
godzina 19:40
Scena mBank
Cloud Nothings, autorzy moim
zdaniem jednej z najlepszych płyt 2012 roku, byli jedną z grup, na które
szczególnie się szykowałem. W końcu zespół miał grać nowe utwory! Co więcej,
nagrania, na których "No Future/No Past" było rozciągane do 15 minut
jeszcze bardziej podnieciły moją ciekawość.
Jak się okazuje, zespół wyszedł
jako trio, a brak drugiego gitarzysty zmienił bardzo wyraźnie charakter całego
koncertu. Piosenki, które brzmiały dość emo/post-hardcorowo na płycie, tutaj
stały się pełnokrwistym punkiem. Nowe utwory brzmiały wyśmienicie, a zespół
kipiał energią, jednak brakowało mi na nim melodycznej strony – choćby dwóch
czy trzech pozycji z pierwszej płyty (chociaż to marzenia ściętej głowy
pewnie).
Tak jak się spodziewałem, koncert
był świetny i bawiłem się na nim dobrze, wszystkie najlepsze utwory z Attack
on Memory brzmiały żywo, "Wasted Days", mimo że zagrane na jedną
gitarę, dało mi dziką satysfakcję z przeżywania muzyki Cloud Nothings. Musze
jednak zaznaczyć dwa drobne minusiki – brak drugiej gitary faktycznie zubożył
niektóre utwory, a pogo było słabe (chociaż ostatecznie nie jest to wina
zespołu). [Jędrzej Siarkowski]
Rozmawiając kiedyś z The Car is on Fire zadałem chłopakom
pytanie, gdzie wolą grać - na scenie festiwalowej, czy może w mniejszym bądź
większym, ale jednak klubie. Potem jeden taki tam itepe przyczepił się, że
"chujowe pytanie". A właśnie, że nie! Pytanie było dobre, bo tak, jak
TCIOF są (byli?) zespołem stricte klubowym, tak takowy casus można podpiąć do
kilku innych, w tym niektórych z tegorocznego line-upu OFF-a. Czy Cloud
Nothings wliczają się do tego grona? Ciężko stwierdzić, gdy nie ma się pola do
porównań, ale coś mi mówi, że Amerykanie lepiej sprawdziliby się w takim
Powiększeniu chociażby.
Gdzieś zanikał ten wygrzew, coś za mocno słońce świeciło,
a temperatura była za wysoka, żeby w pełni cieszyć się z gigu jednego z
ciekawszych składów postpunkowych/koledżhardkorowych. Materiał z Attack on Memory wypadł nieźle, z
energicznym "Wasted Days" i, szczególnie w taką pogodę, dołującym
"No Future/No Past" na czele. Fajny gig, ale niedosyt pozostał, więc
czym prędzej na Soft Moon. [Piotr
Strzemieczny]
Koncert obejrzałem jeszcze na fali podjarki Dope Body na
Eksperymentalnej. Niby nie miałem na co narzekać, bo słuchałem przecież
materiału z kapitalnego Attack On Memory
i dwóch nowych petard, ale czegoś tam brakowało. Drugiego gitarzysty? Pewnie
tak. Feedbacku ze strony publiczności? Na pewno, bo ta obudziła się dopiero w
okolicach rozbudowanego „Wasted Days”. To był ten zespół, ten dzień i ta
godzina, ale z pewnością nie scena mBankowa. Szkoda, bo dalej twierdzę, że
niewiele składów w tak zacny sposób wskrzesza dźwięki z okolic The Wrens. [Mateusz Romanoski]
The Soft Moon
godzina 19:40
godzina 19:40
Scena Trójki
The Soft Moon zagrali swój pierwszy koncert w Polsce w wypełnionym i dusznym namiocie Trójki. Może byłoby lepiej, gdyby zadebiutowali w klubie, jednak ich mroczne, motoryczne brzmienie obroniło się w stu procentach. Luis Vasquez z kolegami wkroczył na scenę w dobrym humorze, z częściowo opróżnioną butelką whisky, opuszczając ją w jeszcze lepszym. Przyjęcie mieli godne, cały przód podrygiwał i tańczył, w najbardziej intensywnych momentach ktoś nawet surfował. Można grupie zarzucić monotonność podczas gry, ale to według mnie ich zaleta. The Soft Moon brzmieli jak bezlitosna fabryka, pełna lodowatego klimatu i ciężkich basów. Koncert był świetnie nagłośniony, co dodawało smaku, np. w momencie, gdy lider odkładał gitarę, aby wyżyć się na bongosach lub dodać napięcia uderzając pałeczkami w metalową beczkę w ostatnim numerze. Wszyscy, których ominął ich show, powinni zobaczyć The Soft Moon na sierpniowym koncercie w Gdańsku. [Marcin Lewandowski]
Moim skromnym zdaniem set The Soft Moon był najlepszym,
jaki miał miejsce w piątek, ale do rzeczy. Na moją wysoką notę skłania się
fakt, że namiot Trójki jest najlepiej nagłośnionym miejscem na feście. Rok temu
robota pana akustyka na tej scenie budziła mój zachwyt, ale uchwycenie przestrzeni
zawartej w muzyce TSM sprawiało, że chciałem telepatycznie przybijać mu wysokie
piątki w nieskończoność. Kolejną sprawa, chłopaki z The Soft Moon nie odgrywają
swoich kawałków toczka w toczkę jak na płycie. Pozwalają sobie lekko odpłynąć,
modyfikując lub w pełni dodając aranże. Ta łagodna improwizacja powodowała, że
z lubością wychwytywało się niuanse, które na płytach nie miały miejsca. Set
skonstruowany był mniej więcej po równo z kawałków opublikowanych na debiucie,
jak i numerów z drugiego albumu. [Grzegorz
Ćwieluch]
Na początku skierowałem się w stronę sceny głównej żeby
zobaczyć, jak radzą sobie Cloud Nothings. I owszem, chłopaki pogrywali bardzo
spoko, byli niesamowicie zgrani i szło im elegancko. Tyle tylko, że nie porwali
mnie, nie stworzyli niczego zachwycającego. Stąd też skierowałem się na kolejny
raz do Trójkowego namiotu i okazało się to znakomitym posunięciem. Na żywo
projekt Luisa Vasqueza brzmi jak miażdżąca magma: potężne, transowe strumienie
totalnie rozgniatały i hipnotyzowały. Momentami miałem wrażenie, jakby M83 z
czasów Death Cities został wpuszczony
w gorący, krautrockowy kocioł. Wtedy zacząłem trochę żałować, że zamiast od
razu wparować na Soft Moon wybrałem scenę główną (nawet nie zmieniło tego to,
że nie widziałem ostatecznie „Wasted Days”). Gdyby trafiła się okazja
zobaczenia tego składu na żywca, to nie zastanawiajcie się. Walcie jak w dym. [Tomasz Skowyra]
Girls Against Boys
godzina 20:45
godzina 20:45
Scena Leśna
Bardzo udany koncert legendarnej kapeli z kręgów
waszyngtońskiego h-c. Do pewnego momentu, co prawda, trudno było wyłowić gitarę
z wyjątkowo masywnego ataku dwóch basówek, ale potem sytuacja została
unormowana. Satysfakcjonujące spotkanie z legendą, czego z pewnością nie da się
powiedzieć o koncercie The Smashing Pumpkins. [Mateusz Romanoski]
Każdy fan Girls Against Boys w tym roku odliczał dni do: a) OFF
Festivalu, b) nowego wydawnictwa Girls Against Boys, zespołu, w którym niegdyś
udzielał się pałker Fugazi, Brendan Canty, a na mikrofonie działa
ex-wokal legendarnego, choć już zapomnianego Soulside, Scott McCloud .
Koncert w Katowicach podsycał zwłaszcza wypuszczony ostatnio nowy singiel "60
Is Greater Than 15" z zapowiadanej na wrzesień epki The Ghost List. A sam koncert? Bardzo
ładny powrót do przeszłości - odegranie największych hitów, z bodajże
materiałem z Venus Luxure No.1 Baby na
czele. Nie zabrakło nówek - zarówno tej sprzed kilku dni, jak i "It's A
Diamond Life". Niecierpliwie czekam na wrzesień. [Piotr Strzemieczny]
Zbigniew Wodecki
with Mitch & Mitch
godzina 21:50
Scena mBank
To
był jeden z tych koncertów tegorocznego OFF Festivalu, który musiałam
koniecznie zobaczyć. Jak się okazało, nie tylko ja jedna, bo gdy dotarłam na
Scenę mBanku, przede mną zrobił to już olbrzymi tłum ludzi. Zbigniew Wodecki,
wraz z młodszym o pokolenie bandem Mitch & Mitch, ściągnął jedną z
większych widowni tegorocznej edycji festiwalu. Jedyny wyraz, jaki jest w
stanie opisać to, co się działo na koncercie, to „magia”. Magiczny, trochę
nostalgiczny klimat mającej premierę w 1976 roku płyty zatytułowanej po prostu Zbigniew Wodecki doprawiony został
świeżymi aranżacjami zespołu Macio Morettiego. Do tego pan Zbyszek, który, jak
wiadomo, jest multiinstrumentalistą, poza śpiewem dwoił się i troił grając na
trąbce i skrzypcach elektrycznych, jednocześnie pełniąc rolę genialnego
wodzireja, któremu publiczność „jadła z ręki” każdy dźwięk i tekst. Koncert był
bardzo udany, zespół bisował trzy razy, a ja sama czekam na reedycję albumu. [Agnieszka Strzemieczna]
I teraz tak: zostawmy te wszystkie gatki o śmiechu z
Wodeckiego i żarty o „Pszczółce Mai”, bo najzwyczajniej w świecie są chujowe po
maksie. Już od dłuższego czasu znałem debiut Zbiga i wiedziałem, że w zasadzie
cała jego zawartość rządzi. A jeżeli za oprawę bierze się ekipa z Mitch &
Mitch, to ja już nie mam pytań. Jakby nie patrzeć to był absolutny precedens na
Offie – na maksa mainstreamowy artysta gra na najbardziej niezalowym festiwalu
w PL. Ale to tylko metryczka, bo najważniejsze było to, co gra. Kawałki na Zbigniewie Wodeckim to czerpiące garściami
z Burta Bucharacha i innych popowych bogów z lat sześćdziesiątych wykwintne
majstersztyki, będące jednocześnie tak lekkimi i cudownie uroczymi. Moim zdanie
to właśnie na tym polega pop. Dlatego wszystkie zagrane utwory zwyczajnie
rozwalały konkurencję. Gdzieś w sercu był lekki żal, że gdzieś tam Nite Jewel,
którą uwielbiam i kocham jej piosenki, gra klasyka Kraftwerka, ale nie
potrafiłem opuścić tak znakomitego performace’u.
Wykon kompozycji i brzmienie były wręcz perfekcyjnie.
Mitche przechodzili samych siebie w pomysłowych trickach aranżacyjnych, a
atrakcyjny damski chórek momentami kradł show całej załodze (zwłaszcza
blondwłosa pani w okularach bansująca co jakiś czas). Wreszcie prawdziwym
bossem okazał się Zbigniew Wodecki – po mistrzowsku wygrywał na skrzypcach czy
trąbce kolejne partie, wyśpiewywał z niebywałą witalnością kolejne zwrotki i
refreny i ogólnie miażdżył. Nie było się czego bać („panie Zbyszku, pan się
nie, cały Off Festival murem za panem stoi”), chłopaki dały kapitalny pokaz i
zdecydowanie znaleźli się w Top5 mojego Offa. Nie tylko ja tak myślę. Wiele
osób mówiło mi, że Zbig wymiótł, bo tak już mało kto gra i to oprócz samych
kawałków było siłą tego koncertu. To historii przejdzie koda „Dziewczyny z
konwaliami” w wersji bossa-nova (pamiętacie niekończący się zaśpiew „i ta
ballada”?), wokalne popisy Zbiga w „Pannach mego dziadka” i jego kontakt z publiką, czy wreszcie
kończące całość, radosne śpiewanie „la la
la laaaaaaaaaaaaa lala lala lala la la La Laaa” kojarzące mi się z tym wydarzeniem. Czekamy na
więcej takich inicjatyw (może za rok Anna Jurksztowicz gra Dziękuję, nie tańczę albo Papa Dance gra Poniżej krytyki?). Tak czy inaczej warto było czekać trzydzieści
siedem lat. I co teraz powiesz, Kevinie Shields? [Tomasz Skowyra]
Wiedziałem, że to będzie dobre
ale, że aż tak?! Wielu myślało, że to wszystko dla beki – że to niemożliwe, by
Zbigniew Wodecki grał na Offie. Towarzystwo znanego z ekstremalnych wygłupów
Mitch & Mitch tylko wzmacniało podejrzenia, że nie wszystko jest tu do
końca na serio. Okazało się jednak zupełnie inaczej. I dobrze! Materiał z
debiutanckiego albumu Zbigniewa Wodeckiego obronił się znakomicie mimo upływu
blisko 40 lat od premiery. Tak dobre przyjęcie materiału świadczy o muzycznej
dojrzałości offowej publiczności, no i co oczywiste – o geniuszu Wodeckiego,
którego zawsze szanowałem jako dobrego kompozytora. [Jakub
Lemiszewski]
Publiczność Offa można podzielić
według stosunku do koncertu Zbigniewa Wodeckiego na prostaków wyśpiewujących
Pszczółkę Maję i ludzi szanujących pracę twórczą artysty. Ja sprawdziłem
sytuację i posłuchałem fragmentów koncertu Zbigniewa, wiedziałem więc, że
polski easy-listening nie miał w kraju większego czempiona niż pan Wodecki.
Koncert był niesamowicie
pozytywny. Widać było, że Zbig był bardzo podekscytowany tym, że ma okazję grać
przed tak wielką publicznością. Zespół spisał się na medal, a utwory brzmiały
barwnie i nierzadko eksperymentatorsko i wręcz dziko (co jak co, ale 112-letni
absolwent szkoły muzycznej grający TAKIE solówki to niecodzienny widok).
Artur Rojek i Mitch & Mitch
zrobili piękny prezent Wodeckiemu, organizując ten koncert. Całość była bardzo
radosnym, wesołym, optymistycznym akcentem, przy okazji przyczyniając się do
przełamania gitarowo-alternatywnej homogeniczności festiwalu. [Jędrzej Siarkowski]
Nite Jewel and Peanut Butter Wolf
godzina 21:50
Scena Trójki
Wodecki Wodeckim, mogę zobaczyć w
telewizji (o, na przykład dziś na TVP Kultura leciał). Micze ogarnąć można
stosunkowo czasami częściej, a czasami rzadziej, ale wiadomo, co się z ich
koncertami wiąże. Nie wiedziałem jednak, że Nite Jewel oraz Peanut Butter Wolf
wypadną AŻ TAK dobrze (bo że będzie ciekawie, to nie ulegało wątpliwości). A
grali Kraftwerk (wszyscy to wiedzieli) w wydaniu Computer World, ale w mocno rozbawionych aranżacjach. Rozbawionych,
bo wszyscy bawili się elegencko - i muzycy, i słuchacze, a stare hity Niemców
nabrały nowego wymiaru. Tu coś dodano, tam coś przeciągnięto, gdzieniegdzie przestawiono
i przycięto. Na minus? "My dad comes from Poland" i bla bla bla.
Wiadomo, rodzice i dziadkowie wszystkich są z Polski. Na plus? Bodajże
wszystko. Było byczo, niemiecko, elektronicznie i niezmiernie tanecznie. [Piotr Strzemieczny]
The Smashing Pumpkins
godzina 21:50
Scena mBank
Nigdy ich specjalnie nie lubiłem, ciekawość zwabiła mnie
na ten koncert i gdyby nie kumpel, który motywował mnie do ciągłego pozostania
na „jeszcze jeden kawałek”, opuściłbym ten gig po trzech numerach. Ten koncert
udowodnił, że w kategorii kompozytorskiego zmysłu Zbigniew Wodecki wyprzedza
Billy’ego Corgana o lata świetlne, a stadionowy rockowy kicz upstrzony patosem
i epickimi solówkami nigdy nie będzie dobry. [Jakub Lemiszewski]
Jadąc na OFF-a byłem bliski założenia grupy „nie wstydzę
się The Smashing Pumpkins”, ale już po pierwszych trzech numerach było tak źle,
że chciałem uciekać jak najdalej. Potem nie było lepiej. Niezależnie od tego,
co właśnie grali. Teraz ten skład to tylko posępna mina Corgana, jego gitarowy onanizm,
jego pępek w jego coraz grubszym brzuszku, kiedy podnosi wiosło wycinając
solówki, jego szarganie samego siebie w jego fatalnych wersjach swoich własnych
klasyków. To nie tylko najgorszy koncert tegorocznego OFF-a (a może i w całej
jego historii?), ale też po prostu przykry widok. Sorry. [Mateusz Romanoski]
Guardian Alien
godzina 23:05
Scena
Eksperymentalna
The Pop Group i kolejne nojzowe dinozaury na Offie czy zespół z typem z Liturgy na perce, czyli coś niesamowicie dynamicznego. Wiadomo, jak to z nojzami w Katowicach bywa - Wire w 2009 bardzo ładnie, ale już The Fall zamulali. Honor ratowali Wedding Present i zespół Stephena Malkmusa. Pop Group, moim zdaniem, nie dali rady. Co innego Guardian Alien. Według Screenagers Guardian Angel Alien to objawienie pierwszego dnia OFF Festivalu. I z tym się zgodzę, z tym, że objawieniem nie byli, ale byli potwierdzeniem tego, czego można się było spodziewać. Długie drone'owe jammowanie okraszone szybszymi partiami perkusji. Momentami wokal Alexandry Drewchin był krzykiem, momentami szeptem, a głównie dziwnymi onomatopejami. Występ dużo lepszy, niż ten, który niżej opisał red. Skowyra. W tym przypadku nie wierzcie mu! [Piotr Strzemieczny]
The Pop Group
godzina 23:05
Scena Leśna
Tego koncertu też nie mogłem przegapić, w końcu The Pop
Group to żywa legenda post-punku obok takich tuzów jak jak PIL, Wire czy Gang
Of Four. I co tu dużo mówić: to był prawdziwy oldschool. Mark Stewart może i
faktycznie wygląda na karykaturę punkowca, ale wciąż ma opanowane kozackie groove’y
i chwytliwe hooki. Okej, to może nie był koncert, który zmieni dzieje świata i
przewróci mój światopogląd, ale kilka znakomitych momentów, gdzie publiczność
musiała zacząć się ruszać było. Oczywiście, że przy „She Is Beyond Good And
Evil” było najmocniej, ale przy reszcie kawałków też można było poskakać. Także
fajnie było zobaczyć tych gości, bo choć emerytura powoli stuka do ich
muzycznych drzwi, to jednak są w stanie dać z siebie jeszcze całkiem sporo. Po
jakichś czterdziestu minutach rozstaliśmy się w pokoju i przyjaźni. [Tomasz Skowyra]
AlunaGeorge
godzina 00:10
Scena Trójki
Teoretycznie to mógłby być jakiś tam dylemat. W końcu w
latach dziewięćdziesiątych The Smashing Pumpking byli kimś. Ale tamte lata już
za nami, więc już jadąc na festiwal wiedziałem, że raczej z Billym Corganem
przy scenie się nie spotkamy. Pytałem może piętnaście osób: „no jak tak
Smashing Pumpkins?" i jedna (słownie jedna) powiedziała, że było spoko.
Reszta zgodnie stwierdziła, że „ja znam Corgana, fajny, ale jak to mówią – dość
pan, wstydu oszczędź”. Ja się nie wypowiadam, tylko przytaczam, co usłyszałem,
ale jestem jakoś dziwnie spokojny, że nie ominął mnie jednak koncert życia.
Tyle o Smashingach.
Zdecydowanie uderzyłem po raz kolejny do namiotu Trójki,
żeby tam sprawdzić formę damsko-męskiego duetu z Londynu. I tak Aluna
„najdłuższe nogi na Offie” Francis i George „zrobię sobie fotkę i potem wrzucę
na Instagram” Reid przedstawili całą kolekcję piekielnie chwytliwych,
soczystych i rasowych pop-songów. W zasadzie od wyjścia na scenę wiadome było,
że ten piątek będzie należał do nich. I zgodnie z oczekiwaniami poleciały
właściwie same bangery. Zaczęło się od „Just A Touch” i już przy tym kawałku
było wiadomo, że impreza będzie gruba. Już na wysokości „You Know You Like It” (a
może jeszcze wcześniej?) Aluna skakała po scenie bez narzuconego sweterka. Ale
to był dopiero początek, duet dopiero się rozgrzewał.
Przy „Lost & Found” publika zachęcona przez wokalistkę
zaczęła skakać i bawić się na całego. I choć może nie jestem fanem tego
kawałka, to na katowickim gigu udało się z niego wykrzesać dużo mocy. Podobało
mi się jeszcze, że zagrali „This Is How We Do It”, bo to przecież tylko bonus.
Fajnym momentem była sytuacja, w której Aluna podeszła do George’a i razem
majstrowali przy klawiszach i samplerze. Ale największa rzeź odbyła się podczas
wykonu kawałka „White Noise” (to jak to jest: to George napisał tę melodię a
Disclosure tylko ubrali w producenckie szaty?) – wtedy to pierwsze rzędy
oszalały i rozpoczęło się basowanie po całości. To był na pewno jeden z
najmocniejszych punktów festiwalu, przynajmniej dla mnie. Ostatnim akordem
występu okazał się „Your Drums, Your Love”, który tak jak pozostałe kawałki
został odśpiewany razem z Aluną. Po tym kawałku cały zespół zszedł ze sceny i
już na nią nie wyszedł. Szkoda, bo chętnie zobaczyłbym na bis „Best Be
Beliving”, „Superstar” albo „Bad Idea”, jednak Aluna i George byli nieugięci i
na Trójkowej scenie już się nie pojawili. Nie zmienia to faktu, że to był istny
ROZ-PIER-DOL, co zresztą zauważyła sama Aluna. Szczerze mówiąc to nie było
takie trudne. Czekam na kolejny koncert tej dwójki, bo Offowy koncert lekko
mnie zmiażdżył. [Tomasz Skowyra]
Laurel Halo
godzina 1:35
Scena
Eksperymentalna
Na nagraniach Laurel jest, jak to mówi młodzież ekspercka
z Viva kolejno odlicz, "turbomegafajna". Na żywo mogło tak być i
faktycznie przez paręnaście minut tak było. Czas przeszły, bo wraz z
upływającym czasem występ Halo stawał się niesamowicie monotonny. Bawiło się
kilka osób, dużo wyszło, większość stała i patrzyła, jak Laurel buja się w
najlepsze, mimo znudzonego wyrazu twarzy. Zaiste, było nudno. Na plotach,
ploteczkach i plotuniach na stoisku SeeYouSoon.pl o niebo ciekawiej. [Piotr Strzemieczny]
Blondes
godzina 1:35
Scena Trójki
Najlepsza techno biba tegorocznego
OFF-a. Mimo totalnego zmęczenia długą podróżą i wcześniejszymi koncertami
podrygiwałem to nóżką, to głową przez cały czas. Nie napiszę dużo więcej bo
zmęczenie odebrało i wyłączyło mi sporo ośrodków w mózgu. Pamiętam tylko trans,
któremu dałem się porwać. [Jakub
Lemiszewski]
Praktycznie już bez sił udałem po coś do picia i po kilku
rozmowach o Zbigu, Smashingach, długich nogach Aluny (koment z fejsa AG: I still cannot get over how long your legs
are!) i takich tam stawiłem się na pod Sceną Leśną, żeby zobaczyć, na co
stać dwójkę z Blondes. I szybko okazało się, że mimo zmęczenia muszę zostać na
całym secie. Masywne, techniczne bity podbite na potężnych basach wylewały się
z głośników i bez pardonu zapraszały nogi stojących nieopodal sceny
festiwalowiczów. Przyznam, że lepszej końcówki dnia nie dało się wymyślić –
można było wyskakać się do woli, można było spokojne usiąść lub położyć się na
trawie przy tych dźwiękach, a można było zamknąć oczy i łagodnie bujać się w
rytmy generowane przez tych dwóch czarodziejów. Kto był, ten wie, że momentami
wkradał się kosmos. Nie było mowy o żadnej monotonii i przynudzaniu. Po
zakończeniu cieszyłem się, bo nie wiedziałem, czy dłużej wytrzymam, ale byłem
smutny, że tak szybko się skończyła tak znakomita dawka tanecznej elektroniki.
Nie ma innego wyjścia – chłopakom należą się propsy i wielki, wielki szacun. [Tomasz Skowyra]
Shackleton
godzina 2:35
godzina 2:35
Scena Trójki
Najrozsądniejszym wyjściem byłoby opuszczenie
festiwalowego terenu po secie Blondes i udanie się na krótki spoczynek do
hotelu, ale nic z tego nie wyszło. Na totalnych resztkach sił wpadłem jeszcze
na pół godzinki Shackletona. Przyznam, że podobało mi się to, co gra. O tej
porze takie połamane bity owinięte melodyjkami wyjętymi jakby ze starych gier
wideo też się sprawdzały, jednak miałem jeszcze w pamięci mistrzowski pokaz
sprzed godziny. I choć Sam się starał, to jednak nie udało mu się porwać mnie i
zachęcić do większego zaangażowania w puszczaną przez niego muzykę. Zważało na
to też moje zmęczenie, dlatego rozumiem, że kogoś mógł ten występ urzec i
zadowolić. Ja natomiast gdy poczułem, że muszę gdzieś usiąść, bo inaczej nie
wytrwam do końca, skierowałem się w stronę wyjścia i z namiotu, a potem
opuściłem teren Off Festivalu. Następny dzień również miał obfitować w same
atrakcje, a jako żywy trup kiepsko byłoby się nimi cieszyć. Tak właśnie
zakończył się piątek. [Tomasz Skowyra]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.