środa, 7 sierpnia 2013

Relacja: OFF Festival 2013, dzień pierwszy


Prezentujemy relację z pierwszego dnia OFF Festivalu. Dwadzieścia dwa koncerty naszymi oczami i uszami. Oraz Trzy gigi z dnia zerowego.




CZWARTEK, 1 SIERPNIA



A Band of Burries
Centrum Kultury Katowice
godzina 19:00

Trudno sobie wyobrazić bardziej klimatyczne i poruszające otwarcie OFF-a. Mimo rozbudowanego składu, salę Centrum Kultury Katowice wypełniła muzyka wyjątkowo minimalistyczna. Pierwsze skrzypce grał zjawiskowy James P Honey, reszta dopełniała jego gorzkie opowieści (najbardziej nudził się chyba pan za perkusją). Nazwiska takie jak Cohen czy Cave nie są w kontekście tego składu wymieniane bezzasadnie (w przeciwieństwie do Davida Tibeta, którego z frontmanem łączy co najwyżej duży nos), choć równie dobrze można znaleźć punkty styczne z bardziej współczesnymi melancholikami spod znaku I Am Kloot i Gravenhurst. Mrówki zasuwały po plecach szczególnie mocno, kiedy frontman dobijał do granicy rapowej, jak w momencie, w którym nawijając kompletnie poza mikrofonem mocno masakrował swoich rodaków popijających latte na chudym mleku i psioczących na imigrantów. [Mateusz Romanoski]

Daniel Higgs
Klub Hipnoza
godzina 22:30


Miał zagrać pół godziny, grał prawie dwa razy dłużej – jedną piosenkę, która w wersji oryginalnej trwa minut siedem. Nie dało się temu koncertowi odmówić uroczo nawiedzonego klimatu i kameralnej atmosfery (szczególne ukłony dla dziewczyny z pierwszego rzędu rysującej piękne portrety Higgsa), ale tylko do momentu, kiedy nie zaczął się pojedynek na linii Higgs – dalsze rzędy zamawiające piwa i czekające na coś głośniejszego. Można powiedzieć, że zakończył się on wynikiem 1:1. Artysta coś sprzęgnął, coś krzyknął i regularnie odpierał ataki. Było całkiem uroczo, ale nie dało się oprzeć wrażeniu, że była to tylko przystawka przed daniem głównym. [Mateusz Romanoski]

The Skull Defekts and Daniel Higgs
Klub Hipnoza
godzina 23:30

Po Higgsie w wersji solo dosłownie parę minut musieliśmy czekać na wjazd ziomali z The Skull Defekts. Dzięki dwójce perkusistów (jeden na zestawie tradycyjnym, drugi na czymś w rodzaju plastikowych beczek) już od pierwszych taktów gig zasłużył na miano najbardziej groove'iastego koncertu tegorocznego OFF-a. Do tego tylko i aż dwóch wiosłowych, jeden lubujący się w sprzęgających noise'owych zagrywkach, drugi ukręcony bardzo nisko, można by nawet napisać stonerowo. Nie brakowało tam niczego, szczególnie kiedy skład zasilał, tym razem dziko miotający się po scenie, Daniel Higgs. W wyjątkowo uciążliwy dla osób stojących blisko sceny sposób aktywował się wtedy człowiek wyglądający jak młodszy brat Liroya. Ciekawostka: muzykom część instrumentów utknęła gdzieś na granicy i grali na gitarach pożyczonych od Dope Body. [Mateusz Romanoski] 

PIĄTEK, 2 SIERPNIA

Fuka LataGodzina 15.00
Scena Trójki

Off is On. Pierwszy koncert jaki widziałem. Fuka Lata oficjalnie otworzyli festiwal w Dolinie Trzech Stawów. Mimo upału i godziny piętnastej w Trójkowym namiocie pojawiło się całkiem sporo ludzi. I dobrze, bo duet grał baaaardzo fajne synth-popowe kawałki, które świetnie wpasowywały się w letnio-festiwalową aurę. Tylko pół godziny (tak naprawdę trzydzieści pięć minut), ale to wystarczyło, żeby zmusić publikę do ruszania się i tańca, a wierzcie – w takich warunkach to wcale nie było takie proste. A jeśli ktoś nie potrafił się zmusić do ruch, zawsze mógł popatrzeć na scenę: szczupła blondynka w różowym śpiewa i tańczy do elektronicznych beatów – to musi być dobre. Także spore brawa i czekamy na kolejne ruchy ze strony Fuki Lata i trzymamy kciuki. To nasza odpowiedź na Parallels. [Tomasz Skowyra]

Teenagers
godzina 15:00
Scena mBank

Punktualnie o 15.00, na rozgrzanej bezlitosnym słońcem scenie mBank wystartowali warszawscy Teenagers. Oczekiwania były spore - że niby hałasują i śpiewają pod Vivian Girls, że jest niedokładnie i chaotycznie, a na scenie widać było coś przeciwnego. Zapewne miało to związek z niemiłosiernym upałem i zdenerwowaniem, ale otwierający festiwal koncert okazał się zbyt grzeczny i przewidywalny. Gitary nie rzęziły, a prymitywne uderzenia perkusji nie zmuszały do tańca, a raczej nudziły. Na plus wymienić można wokal Darii, która śpiewała trochę niedbale, jakby z oddali, a jednak urokliwie - w kontraście do prymitywnych gitar. Wszelkie niedociągnięcia zwalam jednak na temperaturę i presję ciążącą na warszawiakach – w końcu otwierali OFF na głównej scenie. Na pewno warto zobaczyć Teenagers w warunkach klubowych i dalej śledzić ich poczynania. [Marcin Lewandowski]

Stołeczny skład (nie mylić z amerykańską grupą doo wop i francuskimi indie trefnisiami) grał kiedyś garażowo, wesoło i przyjemnie. Wraz z dorastaniem (jak to u nastolatków bywa) i zdobywaniem doświadczeń, nabrali post-punkowej rzewności i cold-wave'owych sznytów. Zdecydowanie bardziej podoba mi się aktualne oblicze zespołu, wzbogacone o basistę znanego z robienia hałasu w noisepunkowym Czerwiu Narodu. Zespół dał wyraz swojej niechęci do fali ksenofobii, która przetacza się ostatnio przez nasz kraj. Koniec i bomba, a kto (nie) widział, ten trąba. [Grzegorz Ćwieluch]

Zaszczyt otwierania tegorocznego OFF Festivalu przypadł zespołowi Teenagers i nie chodziło tu o francuzów ze sprośnymi piosenkami, ale o warszawski zespół zasłuchany w dokonania Vivian Girls. Niestety nie był to dobry koncert – podejrzewam, że zbyt duża scena i trema nie pozwoliły pokazać w pełni swoich możliwości. Poza tym - nie oszukujmy się – te piosenki jeszcze nie są aż tak dobre, by grać z nimi po dużych festiwalach – aranżacyjne braki są zbyt rażące. Nawet żeby grać dobre lo-fi trzeba spędzić sporo czasu na sali prób. Niemniej wyczuwam potencjał i czekam na koncert w Poznaniu w bardziej kameralnych warunkach.  [Jakub Lemiszewski]

OFF Festival lubi takie niespodzianki. Wpuścić na scenę mBanku skład, który ma na koncie demówkę albo dwie. W zeszłym roku było tak z Hanimal, w tym roku z Teenagers. I fajnie, bo w obu przypadkach są to składy zasługujące na uwagę. Jasne, że Teenagers to „straszny garaż” i „ktoś inny też tak gra i on nie gra na OFF-ie”, ale, do cholery, co to za argumenty. Warszawskie trio, mimo zmagania się z morderczym skwarem (słońce przez prawie trzy dni grało niemiłosiernie) i nie do końca przyjaznym nagłośnieniem (gdzie był bas?) wypadło wcale nie gorzej niż w małych warszawskich klubach, w których widziałem ich wcześniej. Za piosenki takie jak „Sick And Tired” dałoby się pokroić wiele lo-fi składów. [Mateusz Romanoski]
  
1926
godzina 15:35
Scena Leśna

Słodzę chłopakom i dziewczynom z Trójmiasta przy każdej możliwej okazji, więc napiszę tylko, że 1926 na nie zawsze przyjaznej leśnej zabrzmieli równie potężnie, jak na płytach i mimo wczesnej pory mogli się pochwalić konkretną frekwencją. Na potrzeby festiwalu rozbudowali swój skład o pana grającego na grzechotkach, na co dzień wokalistę Satellite Beaver. [Mateusz Romanoski]

Stara Rzeka
godzina 15:35
Scena Eksperymentalna

Bardzo kiepskim pomysłem było ustawienie koncertu Starej Rzeki o tak wczesnej porze. Jeden z najszerzej opisywanych za granicą polskich projektów ze spokojem mógłby wystąpić w godzinach wieczornych. Niby byłem na tym koncercie, ale atmosfera zupełnie nie pozwalała mi się na nim skupić. Pamiętam, że był ciepły ambient i cover Nico „My Only Child”. Poszedłem jeszcze na chwilkę odwiedzić 1926, które grało jakieś mocne i głośne rzeczy.  [Jakub Lemiszewski]

Magnificent Muttley
godzina 16:10
Scena Trójki

Cieszy, że powoli odchodzą od nachalnych Zeppelinowo-Peppersowych inspiracji na rzecz nawet trochę noise'ującej surowizyny (wjazd tak zajeżdżał Shellac, że zastanawiałem się, czy aby na pewno nie pomyliłem scen), czego przykładem były dwa pierwsze numery. Cieszy, że sekcja rytmiczna brzmi mocarnie i że grają tam dobrzy muzycy. Nie cieszy, że to tylko dwa pierwsze numery. [Mateusz Romanoski]

Hokei
godzina 17.00
Scena Leśna

Tego występu byłem ciekaw, bo w końcu świeżutki debiut Don’t Go to spoko album, a w składzie zespołu kilku rasowych zawodników. Przyznam, że schowałem się w cieniu i obserwowałem całą akcje z pewnej odległości, ale byłem na tyle blisko, żeby bacznie obserwować poczynania Hokei. Pojechali dość konkretnie – gitary grzmociły przy wietrze Fugazi albo Unwound, a momentami bardziej porywające riffy przypominały o Queens Of The Stone Age. No i perki (były dwie!): połamane rytmiczne figury bardzo dobrze współgrały z całą resztą. W sumie występ bardzo przyzwoity, powodów do narzekań brak. I to cieszyło. [Tomasz Skowyra]

Jedna z gorętszych rodzimych nazw ad 2013. Wykonawczo nie było się do czego przyczepić, ale człowiek kręcący wtedy gałkami chyba niespecjalnie wiedział, jak uchwycić potęgę brzmienia tego składu. [Mateusz Romanoski]

Uncle Acid & The Deadbeats
godzina 17:50
Scena mBank

Kierując się w stronę sceny mBanku spodziewałem się naprawdę energetycznego setu. Niestety, jak to często w życiu bywa przy zbyt wygórowanych oczekiwaniach,  przeliczyłem się. Wszystko to z prostej przyczyny. Debiutancki Blood Lust był płytą wypchaną bangerami. Mind Control - album, który wujek kwas i martwe uderzenia promują aktualnie, jest trochę bardziej stonowany. Z tego pierwszego zagrali bodaj dwa numery, reszta była z dwójki. Wszystkim, którzy dowiedzieli się o tym bandzie dopiero wertując OFF-ową książeczkę, polecam zapoznanie się z debiutem, bo koncert nie oddał w pełni potencjału tej kapeli. [Grzegorz Ćwieluch]

Mikal Cronin
godzina 17:50
Scena Trójki


Pierwszy występ zagranicznego wykonawcy na tegorocznym Offie wypadł bardzo dobrze. Ekipa długowłosych Kalifornijczyków zagrała kilkanaście soczystych, melodyjnych numerów – tych starszych i tych nowszych. Poleciało „Is It Alright” i „Apathy” - byłem spełniony. Aranżacje na żywo mają w sobie jeszcze więcej ognia niż wersje albumowe – szczególnie czuć to przy utworach z nowej płyty! Szkoda tylko, że tak słoneczny koncert musiał dusić się w namiocie Trójki, zamiast na głównej scenie. [Jakub Lemiszewski]

No i tu już zaczynała się jazda. Zespół Cronina wydawał się jedną z najlepszych opcji o tej porze. Zgrabne, garażowe kawałki z fajnymi melodiami naprawdę się sprawdziły. Moim zdaniem wypadło to nawet lepiej niż na sofomorze MCII, który jest naprawdę bardzo przyzwoity i sympatyczny. Słyszałem różne opinie, ale w większości padły same pozytywne słowa. Może nie był to set na miarę jakiejś Nirvany (choć trzeba przyznać, że brzmienie było podobne), ale słuchało się tych wałków naprawdę znakomicie. W moim prywatnym rankingu ten występ plasuje się dość wysoko, co przy dość wczesnej porze jest zdecydowanie świetnym wynikiem. Może następnym razem jakiś klubowy koncert? Wtedy dopiero mogliby wymieść. [Tomasz Skowyra]

Mikal Cronin miał prawie wszystko, by przebić ubiegłoroczny koncert Ty Segalla. Prawie, bo zabrakło jedynie lepiej dobranej sceny. Trójkowy namiot nie wydawał się być odpowiedni dla kalifornijskiego wygrzewu Cronina. Z drugiej strony.... mała ilość słuchaczy wyglądałaby dość żałośnie na dużej scenie. Miejsce miejscem, ale najważniejsza była muzyka, a tej należy wystawić pozytywną (i kolorową) laurkę. Cronin nigdy nie przestanie być porównywany do Segalla, bo w końcu podobne brzmienie, to kumple, a na dodatek ten pierwszy tworzy koncertową załogę tego drugiego. Sęk w tym, że gdy ten drugi prezentuje raczej spłaszczone brzmienie, wszystko jest OK., ale poruszane raczej na jednej płaszczyźnie, Mikal działa wielobiegunowo. Tutaj mocniej gitara, tu z kolei perka bardziej dynamiczna, a jeszcze gdzieś zza winkla wyłania się kolejna, inna już odsłona rocka dla surferów. MCII to bardzo ładna płyta, tak samo zresztą jak Mikal Cronin. Szkoda, że nie zagrał mojego faworyta, w którym zasłuchuję się od czasu dorwania Garage Swim, "Better Man". [Piotr Strzemieczny]

Koleś, który zagrał na OFF-ie trochę na fali pojarki tym, co w zeszłym roku wyprawiał Ty Segall (którego skład koncertowy dopełnia właśnie Mikal) i zagrał lepszy koncert niż pracodawca. Czego nie sądzić o tamtym występie, oprócz surfowych melodii w lo-fi sosie niewiele dało się o tej muzyce powiedzieć. Tam po dwóch numerach wydaje ci się, że wiesz wszystko, tutaj tego syndromu nie zarejestrowano. Świetne, bardzo chłopięce piosenki na bardzo słoneczny dzień, które są stworzone do grania w festiwalowych warunkach. [Mateusz Romanoski]

Woods
godzina 18:45
Scena Leśna

O Woods słyszałem tylko tyle, że grają folk. I miałem wrażenie, że jest to folk spod znaku indi srindi, produkowany dla miejskich drwali i wrażliwych dziewcząt w wieku licealnym. Koncert na Offie zaliczałem raczej do takich, których posłucham jednym uchem, bo dwoma się nie opłaca. Tymczasem zespół zgotował mi niespodziankę.
Zaczynając od bardziej melodycznych, typowo folkowych piosenek, stopniowo przechodzili w folk-rockowe, inspirowane Byrdsami i Neilem Youngiem improwizacje, przy okazji całkiem nieźle wyglądając na scenie (podrygi basisty były wyjątkowo urocze). Występ wcale się nie ciągnął, a kawałki były dość różnorodne. Trafili w moje gusta, bo takie retro-hipisowskie granie jest czymś, czego stale mi brakuje we współczesnej muzyce. Koniec końców, Woods to jedno z moich większych odkryć, jeśli chodzi o tegorocznego Offa. [Jędrzej Siarkowski]

Dope Body
godzina 18:45
Scena Eksperymentalna

Przyznam się wstydliwie, że przed Offem znałem tylko jeden numer. Liczyłem nieco na powtórkę z zeszłorocznego Pissed Jeans. No i nie było źle. Czwórka noise-rockowych psycholi z Baltimore zagrała koncert ciekawy i żywiołowy. W wielu numerach wyłapałem całkiem błyskotliwe zagrania, w świeży sposób łączyli agresję z całkiem przystępnymi melodiami. Podłoga na Scenie Eksperymentalny trzęsła się przez cały koncert. Właśnie obczajam ich płytę. Polecam.  [Jakub Lemiszewski]

Ścisła czołówka tegorocznego OFF-a. Ten gig był tym, czym dla poprzednich edycji były koncerty Pissed Jeans i Pulled Apart by Horses. Świetnym punkowym zrywem. Wyjątkową robotę odstawia stojący za mikrofonem Andrew Laumann prezentujący się jak skrzyżowanie Iggy'ego Popa z Joeyem Ramonem w wersji „Świt żywych trupów”, ale reszta muzyków bezbłędnie, z należytym kopem odgrywa te punkowo-noisowe petardy. Chłopaki byli zdecydowanie zaskoczeni królewskim przyjęciem (wiele składów grających na głównej mogło im pozazdrościć) na tyle, że udało im się nieznacznie przekroczyć czas grania. Okolice barierek wynagrodziły ich jointem rzuconym na scenę po jednej z piosenek i oldschoolowcem, który wypytywał ich o znajomość polskiego punk rocka i twórczości zespołu Maanam. [Mateusz Romanoski]

O ile jakoś wcześniej wybierając koncert nie miałem uczucia, że coś tracę, tak w momencie wyboru Dope Body trochę było mi szkoda Woods. Myślałem o tym, żeby zobaczyć chwilę to i chwilę to, ale jak wiadomo czasem to się nie udaje. W tym przypadku to się nie udało. Dope Body dał mocarny, ociekający punkową energią show. Jak dla mnie, na początku było trochę za delikatnie, ale w miarę rozwijania się koncertu było coraz lepiej i lepiej. No i Andrew Laumann – ganiający po scenie, krzyczący i tarzający się w kablach wokalista przypominał trochę Iggy’ego Popa (nie chodziło tylko o brak koszulki). Diagnoza jest jedna – nieźle wykurwili, przyznaję bez bicia. [Tomasz Skowyra]

Teoretycznie można by było podsumować ten koncert w taki oto sposób: Fugazi reaktywowali się w trochę gorszym stylu, a Andrew Laumann za bardzo naoglądał się Guya Picciotto, jeśli oczywiście weźmiemy pod uwagę sceniczne show. Dope Body nie można zarzucić jednak wtórności. Ich koncertom zawsze towarzyszy punkowy wygrzew, energia i zajebiste kawałki. Był nojz, było pogo, krałdserfin oraz hektolitry potu wylane podczas tego krótkiego, chociaż i tak dłuższego niż zaplanowano gigu. Kto nie był, niech żałuje, bo Amerykanie to obowiązkowa pozycja dla każdego wielbiciela post-hardcore'u spod znaku waszyngtońskiej sceny lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. [Piotr Strzemieczny]

Cloud Nothings
godzina 19:40
Scena mBank

Cloud Nothings, autorzy moim zdaniem jednej z najlepszych płyt 2012 roku, byli jedną z grup, na które szczególnie się szykowałem. W końcu zespół miał grać nowe utwory! Co więcej, nagrania, na których "No Future/No Past" było rozciągane do 15 minut jeszcze bardziej podnieciły moją ciekawość.
Jak się okazuje, zespół wyszedł jako trio, a brak drugiego gitarzysty zmienił bardzo wyraźnie charakter całego koncertu. Piosenki, które brzmiały dość emo/post-hardcorowo na płycie, tutaj stały się pełnokrwistym punkiem. Nowe utwory brzmiały wyśmienicie, a zespół kipiał energią, jednak brakowało mi na nim melodycznej strony – choćby dwóch czy trzech pozycji z pierwszej płyty (chociaż to marzenia ściętej głowy pewnie).
Tak jak się spodziewałem, koncert był świetny i bawiłem się na nim dobrze, wszystkie najlepsze utwory z Attack on Memory brzmiały żywo, "Wasted Days", mimo że zagrane na jedną gitarę, dało mi dziką satysfakcję z przeżywania muzyki Cloud Nothings. Musze jednak zaznaczyć dwa drobne minusiki – brak drugiej gitary faktycznie zubożył niektóre utwory, a pogo było słabe (chociaż ostatecznie nie jest to wina zespołu). [Jędrzej Siarkowski]

Rozmawiając kiedyś z The Car is on Fire zadałem chłopakom pytanie, gdzie wolą grać - na scenie festiwalowej, czy może w mniejszym bądź większym, ale jednak klubie. Potem jeden taki tam itepe przyczepił się, że "chujowe pytanie". A właśnie, że nie! Pytanie było dobre, bo tak, jak TCIOF są (byli?) zespołem stricte klubowym, tak takowy casus można podpiąć do kilku innych, w tym niektórych z tegorocznego line-upu OFF-a. Czy Cloud Nothings wliczają się do tego grona? Ciężko stwierdzić, gdy nie ma się pola do porównań, ale coś mi mówi, że Amerykanie lepiej sprawdziliby się w takim Powiększeniu chociażby.
Gdzieś zanikał ten wygrzew, coś za mocno słońce świeciło, a temperatura była za wysoka, żeby w pełni cieszyć się z gigu jednego z ciekawszych składów postpunkowych/koledżhardkorowych. Materiał z Attack on Memory wypadł nieźle, z energicznym "Wasted Days" i, szczególnie w taką pogodę, dołującym "No Future/No Past" na czele. Fajny gig, ale niedosyt pozostał, więc czym prędzej na Soft Moon. [Piotr Strzemieczny]

Koncert obejrzałem jeszcze na fali podjarki Dope Body na Eksperymentalnej. Niby nie miałem na co narzekać, bo słuchałem przecież materiału z kapitalnego Attack On Memory i dwóch nowych petard, ale czegoś tam brakowało. Drugiego gitarzysty? Pewnie tak. Feedbacku ze strony publiczności? Na pewno, bo ta obudziła się dopiero w okolicach rozbudowanego „Wasted Days”. To był ten zespół, ten dzień i ta godzina, ale z pewnością nie scena mBankowa. Szkoda, bo dalej twierdzę, że niewiele składów w tak zacny sposób wskrzesza dźwięki z okolic The Wrens. [Mateusz Romanoski]

The Soft Moon
godzina 19:40
Scena Trójki

The Soft Moon zagrali swój pierwszy koncert w Polsce w wypełnionym i dusznym namiocie Trójki. Może byłoby lepiej, gdyby zadebiutowali w klubie, jednak ich mroczne, motoryczne brzmienie obroniło się w stu procentach. Luis Vasquez z kolegami wkroczył na scenę w dobrym humorze, z częściowo opróżnioną butelką whisky, opuszczając ją w jeszcze lepszym. Przyjęcie mieli godne, cały przód podrygiwał i tańczył, w najbardziej intensywnych momentach ktoś nawet surfował. Można grupie zarzucić monotonność podczas gry, ale to według mnie ich zaleta. The Soft Moon brzmieli jak bezlitosna fabryka, pełna lodowatego klimatu i ciężkich basów. Koncert był świetnie nagłośniony, co dodawało smaku, np. w momencie, gdy lider odkładał gitarę, aby wyżyć się na bongosach lub dodać napięcia uderzając pałeczkami w metalową beczkę w ostatnim numerze. Wszyscy, których ominął ich show, powinni zobaczyć The Soft Moon na sierpniowym koncercie w Gdańsku. [Marcin Lewandowski]

Moim skromnym zdaniem set The Soft Moon był najlepszym, jaki miał miejsce w piątek, ale do rzeczy. Na moją wysoką notę skłania się fakt, że namiot Trójki jest najlepiej nagłośnionym miejscem na feście. Rok temu robota pana akustyka na tej scenie budziła mój zachwyt, ale uchwycenie przestrzeni zawartej w muzyce TSM sprawiało, że chciałem telepatycznie przybijać mu wysokie piątki w nieskończoność. Kolejną sprawa, chłopaki z The Soft Moon nie odgrywają swoich kawałków toczka w toczkę jak na płycie. Pozwalają sobie lekko odpłynąć, modyfikując lub w pełni dodając aranże. Ta łagodna improwizacja powodowała, że z lubością wychwytywało się niuanse, które na płytach nie miały miejsca. Set skonstruowany był mniej więcej po równo z kawałków opublikowanych na debiucie, jak i numerów z drugiego albumu. [Grzegorz Ćwieluch]

Na początku skierowałem się w stronę sceny głównej żeby zobaczyć, jak radzą sobie Cloud Nothings. I owszem, chłopaki pogrywali bardzo spoko, byli niesamowicie zgrani i szło im elegancko. Tyle tylko, że nie porwali mnie, nie stworzyli niczego zachwycającego. Stąd też skierowałem się na kolejny raz do Trójkowego namiotu i okazało się to znakomitym posunięciem. Na żywo projekt Luisa Vasqueza brzmi jak miażdżąca magma: potężne, transowe strumienie totalnie rozgniatały i hipnotyzowały. Momentami miałem wrażenie, jakby M83 z czasów Death Cities został wpuszczony w gorący, krautrockowy kocioł. Wtedy zacząłem trochę żałować, że zamiast od razu wparować na Soft Moon wybrałem scenę główną (nawet nie zmieniło tego to, że nie widziałem ostatecznie „Wasted Days”). Gdyby trafiła się okazja zobaczenia tego składu na żywca, to nie zastanawiajcie się. Walcie jak w dym. [Tomasz Skowyra]

Girls Against Boys
godzina 20:45
Scena Leśna

Bardzo udany koncert legendarnej kapeli z kręgów waszyngtońskiego h-c. Do pewnego momentu, co prawda, trudno było wyłowić gitarę z wyjątkowo masywnego ataku dwóch basówek, ale potem sytuacja została unormowana. Satysfakcjonujące spotkanie z legendą, czego z pewnością nie da się powiedzieć o koncercie The Smashing Pumpkins. [Mateusz Romanoski]

Każdy fan Girls Against Boys w tym roku odliczał dni do: a) OFF Festivalu, b) nowego wydawnictwa Girls Against Boys, zespołu, w którym niegdyś udzielał się pałker Fugazi, Brendan Canty, a na mikrofonie działa ex-wokal legendarnego, choć już zapomnianego Soulside, Scott McCloud . Koncert w Katowicach podsycał zwłaszcza wypuszczony ostatnio nowy singiel "60 Is Greater Than 15" z zapowiadanej na wrzesień epki The Ghost List. A sam koncert? Bardzo ładny powrót do przeszłości - odegranie największych hitów, z bodajże materiałem z Venus Luxure No.1 Baby na czele. Nie zabrakło nówek - zarówno tej sprzed kilku dni, jak i "It's A Diamond Life". Niecierpliwie czekam na wrzesień. [Piotr Strzemieczny]

Zbigniew Wodecki with Mitch & Mitch
godzina 21:50
Scena mBank

To był jeden z tych koncertów tegorocznego OFF Festivalu, który musiałam koniecznie zobaczyć. Jak się okazało, nie tylko ja jedna, bo gdy dotarłam na Scenę mBanku, przede mną zrobił to już olbrzymi tłum ludzi. Zbigniew Wodecki, wraz z młodszym o pokolenie bandem Mitch & Mitch, ściągnął jedną z większych widowni tegorocznej edycji festiwalu. Jedyny wyraz, jaki jest w stanie opisać to, co się działo na koncercie, to „magia”. Magiczny, trochę nostalgiczny klimat mającej premierę w 1976 roku płyty zatytułowanej po prostu Zbigniew Wodecki doprawiony został świeżymi aranżacjami zespołu Macio Morettiego. Do tego pan Zbyszek, który, jak wiadomo, jest multiinstrumentalistą, poza śpiewem dwoił się i troił grając na trąbce i skrzypcach elektrycznych, jednocześnie pełniąc rolę genialnego wodzireja, któremu publiczność „jadła z ręki” każdy dźwięk i tekst. Koncert był bardzo udany, zespół bisował trzy razy, a ja sama czekam na reedycję albumu. [Agnieszka Strzemieczna]

I teraz tak: zostawmy te wszystkie gatki o śmiechu z Wodeckiego i żarty o „Pszczółce Mai”, bo najzwyczajniej w świecie są chujowe po maksie. Już od dłuższego czasu znałem debiut Zbiga i wiedziałem, że w zasadzie cała jego zawartość rządzi. A jeżeli za oprawę bierze się ekipa z Mitch & Mitch, to ja już nie mam pytań. Jakby nie patrzeć to był absolutny precedens na Offie – na maksa mainstreamowy artysta gra na najbardziej niezalowym festiwalu w PL. Ale to tylko metryczka, bo najważniejsze było to, co gra. Kawałki na Zbigniewie Wodeckim to czerpiące garściami z Burta Bucharacha i innych popowych bogów z lat sześćdziesiątych wykwintne majstersztyki, będące jednocześnie tak lekkimi i cudownie uroczymi. Moim zdanie to właśnie na tym polega pop. Dlatego wszystkie zagrane utwory zwyczajnie rozwalały konkurencję. Gdzieś w sercu był lekki żal, że gdzieś tam Nite Jewel, którą uwielbiam i kocham jej piosenki, gra klasyka Kraftwerka, ale nie potrafiłem opuścić tak znakomitego performace’u.
Wykon kompozycji i brzmienie były wręcz perfekcyjnie. Mitche przechodzili samych siebie w pomysłowych trickach aranżacyjnych, a atrakcyjny damski chórek momentami kradł show całej załodze (zwłaszcza blondwłosa pani w okularach bansująca co jakiś czas). Wreszcie prawdziwym bossem okazał się Zbigniew Wodecki – po mistrzowsku wygrywał na skrzypcach czy trąbce kolejne partie, wyśpiewywał z niebywałą witalnością kolejne zwrotki i refreny i ogólnie miażdżył. Nie było się czego bać („panie Zbyszku, pan się nie, cały Off Festival murem za panem stoi”), chłopaki dały kapitalny pokaz i zdecydowanie znaleźli się w Top5 mojego Offa. Nie tylko ja tak myślę. Wiele osób mówiło mi, że Zbig wymiótł, bo tak już mało kto gra i to oprócz samych kawałków było siłą tego koncertu. To historii przejdzie koda „Dziewczyny z konwaliami” w wersji bossa-nova (pamiętacie niekończący się zaśpiew „i ta ballada”?), wokalne popisy Zbiga w „Pannach mego dziadka”  i jego kontakt z publiką, czy wreszcie kończące całość, radosne śpiewanie „la la la laaaaaaaaaaaaa lala lala lala la la La Laaa” kojarzące mi się z tym wydarzeniem. Czekamy na więcej takich inicjatyw (może za rok Anna Jurksztowicz gra Dziękuję, nie tańczę albo Papa Dance gra Poniżej krytyki?). Tak czy inaczej warto było czekać trzydzieści siedem lat. I co teraz powiesz, Kevinie Shields? [Tomasz Skowyra]

Wiedziałem, że to będzie dobre ale, że aż tak?! Wielu myślało, że to wszystko dla beki – że to niemożliwe, by Zbigniew Wodecki grał na Offie. Towarzystwo znanego z ekstremalnych wygłupów Mitch & Mitch tylko wzmacniało podejrzenia, że nie wszystko jest tu do końca na serio. Okazało się jednak zupełnie inaczej. I dobrze! Materiał z debiutanckiego albumu Zbigniewa Wodeckiego obronił się znakomicie mimo upływu blisko 40 lat od premiery. Tak dobre przyjęcie materiału świadczy o muzycznej dojrzałości offowej publiczności, no i co oczywiste – o geniuszu Wodeckiego, którego zawsze szanowałem jako dobrego kompozytora.  [Jakub Lemiszewski]

Publiczność Offa można podzielić według stosunku do koncertu Zbigniewa Wodeckiego na prostaków wyśpiewujących Pszczółkę Maję i ludzi szanujących pracę twórczą artysty. Ja sprawdziłem sytuację i posłuchałem fragmentów koncertu Zbigniewa, wiedziałem więc, że polski easy-listening nie miał w kraju większego czempiona niż pan Wodecki.
Koncert był niesamowicie pozytywny. Widać było, że Zbig był bardzo podekscytowany tym, że ma okazję grać przed tak wielką publicznością. Zespół spisał się na medal, a utwory brzmiały barwnie i nierzadko eksperymentatorsko i wręcz dziko (co jak co, ale 112-letni absolwent szkoły muzycznej grający TAKIE solówki to niecodzienny widok).
Artur Rojek i Mitch & Mitch zrobili piękny prezent Wodeckiemu, organizując ten koncert. Całość była bardzo radosnym, wesołym, optymistycznym akcentem, przy okazji przyczyniając się do przełamania gitarowo-alternatywnej homogeniczności festiwalu. [Jędrzej Siarkowski]

Nite Jewel and Peanut Butter Wolf
godzina 21:50
Scena Trójki

Wodecki Wodeckim, mogę zobaczyć w telewizji (o, na przykład dziś na TVP Kultura leciał). Micze ogarnąć można stosunkowo czasami częściej, a czasami rzadziej, ale wiadomo, co się z ich koncertami wiąże. Nie wiedziałem jednak, że Nite Jewel oraz Peanut Butter Wolf wypadną AŻ TAK dobrze (bo że będzie ciekawie, to nie ulegało wątpliwości). A grali Kraftwerk (wszyscy to wiedzieli) w wydaniu Computer World, ale w mocno rozbawionych aranżacjach. Rozbawionych, bo wszyscy bawili się elegencko - i muzycy, i słuchacze, a stare hity Niemców nabrały nowego wymiaru. Tu coś dodano, tam coś przeciągnięto, gdzieniegdzie przestawiono i przycięto. Na minus? "My dad comes from Poland" i bla bla bla. Wiadomo, rodzice i dziadkowie wszystkich są z Polski. Na plus? Bodajże wszystko. Było byczo, niemiecko, elektronicznie i niezmiernie tanecznie. [Piotr Strzemieczny]

The Smashing Pumpkins
godzina 21:50
Scena mBank

Nigdy ich specjalnie nie lubiłem, ciekawość zwabiła mnie na ten koncert i gdyby nie kumpel, który motywował mnie do ciągłego pozostania na „jeszcze jeden kawałek”, opuściłbym ten gig po trzech numerach. Ten koncert udowodnił, że w kategorii kompozytorskiego zmysłu Zbigniew Wodecki wyprzedza Billy’ego Corgana o lata świetlne, a stadionowy rockowy kicz upstrzony patosem i epickimi solówkami nigdy nie będzie dobry. [Jakub Lemiszewski]

Jadąc na OFF-a byłem bliski założenia grupy „nie wstydzę się The Smashing Pumpkins”, ale już po pierwszych trzech numerach było tak źle, że chciałem uciekać jak najdalej. Potem nie było lepiej. Niezależnie od tego, co właśnie grali. Teraz ten skład to tylko posępna mina Corgana, jego gitarowy onanizm, jego pępek w jego coraz grubszym brzuszku, kiedy podnosi wiosło wycinając solówki, jego szarganie samego siebie w jego fatalnych wersjach swoich własnych klasyków. To nie tylko najgorszy koncert tegorocznego OFF-a (a może i w całej jego historii?), ale też po prostu przykry widok. Sorry. [Mateusz Romanoski]

Guardian Alien
godzina 23:05
Scena Eksperymentalna

The Pop Group i kolejne nojzowe dinozaury na Offie czy zespół z typem z Liturgy na perce, czyli coś niesamowicie dynamicznego. Wiadomo, jak to z nojzami w Katowicach bywa - Wire w 2009 bardzo ładnie, ale już The Fall zamulali. Honor ratowali Wedding Present i zespół Stephena Malkmusa. Pop Group, moim zdaniem, nie dali rady. Co innego Guardian Alien. Według Screenagers Guardian Angel Alien to objawienie pierwszego dnia OFF Festivalu. I z tym się zgodzę, z tym, że objawieniem nie byli, ale byli potwierdzeniem tego, czego można się było spodziewać. Długie drone'owe jammowanie okraszone szybszymi partiami perkusji. Momentami wokal Alexandry Drewchin był krzykiem, momentami szeptem, a głównie dziwnymi onomatopejami. Występ dużo lepszy, niż ten, który niżej opisał red. Skowyra. W tym przypadku nie wierzcie mu! [Piotr Strzemieczny]

The Pop Group
godzina 23:05
Scena Leśna

Tego koncertu też nie mogłem przegapić, w końcu The Pop Group to żywa legenda post-punku obok takich tuzów jak jak PIL, Wire czy Gang Of Four. I co tu dużo mówić: to był prawdziwy oldschool. Mark Stewart może i faktycznie wygląda na karykaturę punkowca, ale wciąż ma opanowane kozackie groove’y i chwytliwe hooki. Okej, to może nie był koncert, który zmieni dzieje świata i przewróci mój światopogląd, ale kilka znakomitych momentów, gdzie publiczność musiała zacząć się ruszać było. Oczywiście, że przy „She Is Beyond Good And Evil” było najmocniej, ale przy reszcie kawałków też można było poskakać. Także fajnie było zobaczyć tych gości, bo choć emerytura powoli stuka do ich muzycznych drzwi, to jednak są w stanie dać z siebie jeszcze całkiem sporo. Po jakichś czterdziestu minutach rozstaliśmy się w pokoju i przyjaźni. [Tomasz Skowyra]

AlunaGeorge
godzina 00:10
Scena Trójki

Teoretycznie to mógłby być jakiś tam dylemat. W końcu w latach dziewięćdziesiątych The Smashing Pumpking byli kimś. Ale tamte lata już za nami, więc już jadąc na festiwal wiedziałem, że raczej z Billym Corganem przy scenie się nie spotkamy. Pytałem może piętnaście osób: „no jak tak Smashing Pumpkins?" i jedna (słownie jedna) powiedziała, że było spoko. Reszta zgodnie stwierdziła, że „ja znam Corgana, fajny, ale jak to mówią – dość pan, wstydu oszczędź”. Ja się nie wypowiadam, tylko przytaczam, co usłyszałem, ale jestem jakoś dziwnie spokojny, że nie ominął mnie jednak koncert życia. Tyle o Smashingach.
Zdecydowanie uderzyłem po raz kolejny do namiotu Trójki, żeby tam sprawdzić formę damsko-męskiego duetu z Londynu. I tak Aluna „najdłuższe nogi na Offie” Francis i George „zrobię sobie fotkę i potem wrzucę na Instagram” Reid przedstawili całą kolekcję piekielnie chwytliwych, soczystych i rasowych pop-songów. W zasadzie od wyjścia na scenę wiadome było, że ten piątek będzie należał do nich. I zgodnie z oczekiwaniami poleciały właściwie same bangery. Zaczęło się od „Just A Touch” i już przy tym kawałku było wiadomo, że impreza będzie gruba. Już na wysokości „You Know You Like It” (a może jeszcze wcześniej?) Aluna skakała po scenie bez narzuconego sweterka. Ale to był dopiero początek, duet dopiero się rozgrzewał.
Przy „Lost & Found” publika zachęcona przez wokalistkę zaczęła skakać i bawić się na całego. I choć może nie jestem fanem tego kawałka, to na katowickim gigu udało się z niego wykrzesać dużo mocy. Podobało mi się jeszcze, że zagrali „This Is How We Do It”, bo to przecież tylko bonus. Fajnym momentem była sytuacja, w której Aluna podeszła do George’a i razem majstrowali przy klawiszach i samplerze. Ale największa rzeź odbyła się podczas wykonu kawałka „White Noise” (to jak to jest: to George napisał tę melodię a Disclosure tylko ubrali w producenckie szaty?) – wtedy to pierwsze rzędy oszalały i rozpoczęło się basowanie po całości. To był na pewno jeden z najmocniejszych punktów festiwalu, przynajmniej dla mnie. Ostatnim akordem występu okazał się „Your Drums, Your Love”, który tak jak pozostałe kawałki został odśpiewany razem z Aluną. Po tym kawałku cały zespół zszedł ze sceny i już na nią nie wyszedł. Szkoda, bo chętnie zobaczyłbym na bis „Best Be Beliving”, „Superstar” albo „Bad Idea”, jednak Aluna i George byli nieugięci i na Trójkowej scenie już się nie pojawili. Nie zmienia to faktu, że to był istny ROZ-PIER-DOL, co zresztą zauważyła sama Aluna. Szczerze mówiąc to nie było takie trudne. Czekam na kolejny koncert tej dwójki, bo Offowy koncert lekko mnie zmiażdżył. [Tomasz Skowyra]

Laurel Halo
godzina 1:35
Scena Eksperymentalna

Na nagraniach Laurel jest, jak to mówi młodzież ekspercka z Viva kolejno odlicz, "turbomegafajna". Na żywo mogło tak być i faktycznie przez paręnaście minut tak było. Czas przeszły, bo wraz z upływającym czasem występ Halo stawał się niesamowicie monotonny. Bawiło się kilka osób, dużo wyszło, większość stała i patrzyła, jak Laurel buja się w najlepsze, mimo znudzonego wyrazu twarzy. Zaiste, było nudno. Na plotach, ploteczkach i plotuniach na stoisku SeeYouSoon.pl o niebo ciekawiej. [Piotr Strzemieczny]

Blondes
godzina 1:35
Scena Trójki

Najlepsza techno biba tegorocznego OFF-a. Mimo totalnego zmęczenia długą podróżą i wcześniejszymi koncertami podrygiwałem to nóżką, to głową przez cały czas. Nie napiszę dużo więcej bo zmęczenie odebrało i wyłączyło mi sporo ośrodków w mózgu. Pamiętam tylko trans, któremu dałem się porwać.  [Jakub Lemiszewski]
Praktycznie już bez sił udałem po coś do picia i po kilku rozmowach o Zbigu, Smashingach, długich nogach Aluny (koment z fejsa AG: I still cannot get over how long your legs are!) i takich tam stawiłem się na pod Sceną Leśną, żeby zobaczyć, na co stać dwójkę z Blondes. I szybko okazało się, że mimo zmęczenia muszę zostać na całym secie. Masywne, techniczne bity podbite na potężnych basach wylewały się z głośników i bez pardonu zapraszały nogi stojących nieopodal sceny festiwalowiczów. Przyznam, że lepszej końcówki dnia nie dało się wymyślić – można było wyskakać się do woli, można było spokojne usiąść lub położyć się na trawie przy tych dźwiękach, a można było zamknąć oczy i łagodnie bujać się w rytmy generowane przez tych dwóch czarodziejów. Kto był, ten wie, że momentami wkradał się kosmos. Nie było mowy o żadnej monotonii i przynudzaniu. Po zakończeniu cieszyłem się, bo nie wiedziałem, czy dłużej wytrzymam, ale byłem smutny, że tak szybko się skończyła tak znakomita dawka tanecznej elektroniki. Nie ma innego wyjścia – chłopakom należą się propsy i wielki, wielki szacun. [Tomasz Skowyra]

Shackleton
godzina 2:35
Scena Trójki

Najrozsądniejszym wyjściem byłoby opuszczenie festiwalowego terenu po secie Blondes i udanie się na krótki spoczynek do hotelu, ale nic z tego nie wyszło. Na totalnych resztkach sił wpadłem jeszcze na pół godzinki Shackletona. Przyznam, że podobało mi się to, co gra. O tej porze takie połamane bity owinięte melodyjkami wyjętymi jakby ze starych gier wideo też się sprawdzały, jednak miałem jeszcze w pamięci mistrzowski pokaz sprzed godziny. I choć Sam się starał, to jednak nie udało mu się porwać mnie i zachęcić do większego zaangażowania w puszczaną przez niego muzykę. Zważało na to też moje zmęczenie, dlatego rozumiem, że kogoś mógł ten występ urzec i zadowolić. Ja natomiast gdy poczułem, że muszę gdzieś usiąść, bo inaczej nie wytrwam do końca, skierowałem się w stronę wyjścia i z namiotu, a potem opuściłem teren Off Festivalu. Następny dzień również miał obfitować w same atrakcje, a jako żywy trup kiepsko byłoby się nimi cieszyć. Tak właśnie zakończył się piątek. [Tomasz Skowyra]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.