Drugi dzień OFF Festivalu w naszej relacji.
Semantik punk
Scena mBank
godzina 15:00
Nie wiem ile pan Jarek
Szubrycht wie o "ekstremalnej muzyce gitarowej", ale o połamanej
szkole nie wie nic. Semantik punk nic nie wytycza, choć prawdopodobnie ma taką
ambicję dorabiając ideologię i manifesty do muzyki, którą tworzy. Przed nim, na
rodzimym podwórku, tego rodzaju formą parał się Kobong. Na zachodzie
gatunek o nazwie math miał swoich licznych przedstawicieli począwszy od Botch,
Hella, a na Dillinger Escape Plan kończąc. Set warszawiaków był świetny
technicznie, ale nie czarujmy się - nie mamy tu do czynienia z jakimś
objawieniem na światowej, ekstremalnej scenie gitarowej. [Grzegorz Ćwieluch]
Nigdy nie słyszałem
tego projektu na żywo, za to sporo nasłuchałem się opowieści o tym, jak bardzo
wymiatają na koncertach. Warto było. Najlepsi polscy math-core'owcy wypadli
zaskakująco dobrze jak na kiepską porę i wielką scenę. Podziwiam perkusistę –
nie byłem w stanie wystukać ręką werbla. [Jakub
Lemiszewski]
Trupa Trupa
Scena Leśna
Godzina 15:35
Wypoczęty i odświeżony
powróciłem do owładniętego muzyką katowickiego parku. Z nieba, tak jak
poprzedniego dnia, lał się żar, więc strażnicy zaopatrzeni w węże z wodą mieli
co robić. Ci jednak, którzy zamiast ukojenia w strumieniach wody postanowili
obejrzeć koncerty, mogli wybierać między Piotrem Kurkiem a Trupa Trupa. Bardzo
chciałem zobaczyć oba gigi, jednak mój wybór padł na Scenę Leśną. Wypatrzyłem
więc miejsce w cieniu po lewej stronie sceny i niebawem zespół rozpoczął. Tak
jak się spodziewałem – upał tylko pomógł w odczuwaniu dźwięków. Nie było ani
smęcenia, ani przynudzania. Zaserwowany zestaw piosenek, oparty głównie na
świetnym drugim albumie ++,
wpasował się i w pogodę, i w nastrój dnia. Świetne, pełne dynamiki kompozycje
(wśród nich choćby „Home” czy „mistrzowsko odegrany „Over”) znakomicie wprowadziły
mnie w offową sobotę. No i na jakiś czas zapomniałem o potędze słońca, a to
mówi wiele o zespole. [Tomasz
Skowyra]
BISZ/B.O.K Band
Scena mBank
godzina 16:10
Duże, bardzo pozytywne zaskoczenie. O tym, że Wilk Chodnikowy jest płytą z wszech miar dobrą,
wiadomo nie od dziś, ale też nie od wczoraj wiadomo, że flirtowanie raperów z
żywymi składami nie zawsze kończy się sukcesem, vide Wspólny Mianownik Vienia. Bisz Biszem, zabrzmiał
bardzo autentycznie, ale wyjątkowe brawa należą się muzykom, którzy w bardzo
naturalny sposób przełożyli beaty na nowy język. Kiedy było trzeba brzmieli w
duchu Rage Against The Machine (jak w np. „Jestem Bestią”), ale potrafili
zapędzić się nawet w rejony folkowe. Obok Łony & The Pimps kolejny
rodzimy rapowy skład z żywymi instrumentami na światowym poziomie. [Mateusz Romanoski]
Furia
Scena Eksperymentalna
Godzina 17:00
Jeśli ja narzekałem i
ciężko znosiłem gorąco, to co w tym temacie mogli powiedzieć blackmetalowcy z
Furii? Każdy sam może sobie odpowiedzieć. Bardziej odpowiednim terminem byłaby
dla nich jakaś późniejsza pora, ale i z tym sobie poradzili. Ciekawym zjawiskiem
przy metalowych koncertach był zlot wszystkich metal-fanów – w namiocie od razu
zaświeciły się koszulki Slayera czy Metalliki oczekujące na czarną mszę,
których normalnie niemal się nie widywało. Ale wracając: świta dowodzona przez
Nihila bardzo umiejętnie dozowała tempo i gitarową moc. Raz zarzucali ostry
riff na galopującej perce, innym razem zwalniali i uderzali w bardziej, że tak
się wyrażę, impresjonistyczne rejony. To był porządny występ nie pozostawiający
złudzeń („wszyscy jak jeden mąż pójdziemy w dóóół!”). Gdy się skończył nikt nie
odważył się poprosić o bisy. Nikt. [Tomasz
Skowyra]
Metz
Scena MBank
Godzina 17:50
To było pierwsze
prawdziwe pogodowe wyzwanie tego dnia – wytrzymać prawie godzinę w pełnym
słońcu przy Scenie MBanku. Publikę wspierać miała kanadyjska kapelka Metz i co
tu kryć – wywiązali się z tego zadania świetnie. Ich set złożony z samych
NAPIERDALATORÓW, daleko w tyle zostawił całą stawkę punkowych graczy na Offie.
Im też chyba się u nas podobało, przynajmniej tak wyglądali. Zagrali też nowy
kawałek „Can’t Understand” i wydawało mi się, że to jeden z wyróżniających się
numerów w setliście. W sumie całość grzała i buczała, to też zadowolony
opuściłem teren pod sceną i podążyłem dalej. [Tomasz
Skowyra]
Kanadyjczycy z Metz
potwierdzili swoim koncertem wszystkie opinie krążące o ich żywiołowości. Bez
zbędnych ceregieli wyszli na scenę o 17:50 i singlowym „Dirty Shirt” rozpoczęli
największą (no może konkurującą z Fucked Up) rzeźnię OFF 2013. Każdy kolejny
utwór podkręcał nie tylko tłum, ale również muzyków, po których widać było, że
świetnie się bawią. Niebywałą radością napawał widok rozanielonego Alexa
Edkinsa obserwującego gigantyczny młyn pod sceną mBanku. Wokalista sam zresztą
przyznał, że o takim koncercie śnił. Panowie zagrali prawie całą debiutancką
płytę oraz nowy utwór „Can't Understand”. Kulminacją występu była rozbudowana
wersja „Wet Blanket”, która przypieczętowała moją opinię, że to koncert Metz
był najlepszym podczas tej edycji festiwalu. Kto nie był, obowiązkowo stawia
się w listopadzie w Warszawie. [Marcin
Lewandowski]
Po piątkowym koncercie
Cloud Nothings byłem pewien obaw czy METZ uda się w trio wypełnić scenę mBanku
i porwać publikę. Obawy okazały się bezpodstawne. To prawdziwy gęsty,
hałasujący buldożer. Brzmieniowe bogactwo i surowizna płyty została zaserwowana
w wersji totalnej. To był mój numer 1 festiwalu. Już odliczam dni do koncertu w
Hydrozagadce. [Mateusz
Romanoski]
Przyznam, że oglądając
teledyski Metz nie zostałem kupiony. Miałem wrażenie, że wydano na nie trochę
za dużo hajsu, jak na zespół grający taką muzę. Pal licho moje pierwsze
odczucia - ta kapela na żywo to istna petarda. Kiedy zobaczyłem wokalistę Metz
pomyślałem, że sfrustrowany rzucił robotę w Krzemowej Dolinie i postanowił
założyć punkowy zespół. To co wyczyniał ten geek z adhd było wspaniałe. Loopował
swoje riffy, aby móc sobie poszaleć. Sekcja znosiła to dzielnie i grała swoje
do zapętlonych riffów nerda. Słońce było bezlitosne, a poliestrowa koszula
szalonego programisty była kompletnie przepocona. Dali z siebie naprawdę dużo i
za to propsy. Kto przegapił, niech żałuje, bo ten noiserockowy tercet kopie na
żywo mocniej niż na płytach. [Grzegorz
Ćwieluch]
Przychodząc na Metz
liczyłem na noiserockowe szaleństwo w pełnym słońcu, crowdsurfing i rozpierdol
w czystej postaci. Nie zawiodłem się. Chmura kurzu jak na Jarocinie ’81. Ludzie
latający nad głowami, no i przede wszystkim świetnie wykonane numery, będące
czymś w rodzaju fuzji Nirvany z okresu Bleach i Shellaca. Jeden z najlepszych
koncertów festiwalu. Z wrażenia mój kumpel rzucił wokaliście swoją
zdezintegrowaną koszulkę pod koniec koncertu. [Jakub
Lemiszewski]
Merchandise
Scena Leśna
godzina 18:45
Scena Leśna
godzina 18:45
Kolejny bardzo
wyczekiwany przeze mnie koncert. W porównaniu z żywiołowym Metz grającym chwilę
wcześniej, panowie z Florydy wypadli w pierwszym kawałku trochę mdło. Na
szczęście z każdym następnym utworem koncert się rozkręcał. Bardzo dobra,
przekrojowa setlista i zaskakująco optymistyczne podejście chłopaków do grania
sprawiło, że Merchandise wypadło bardziej jak sprawny indie zespół niż undergroundowi
shoegaze’erzy. [Jakub Lemiszewski]
KTL
Scena Eksperymentalna
Godzina 18:45
Postanowiłem odpocząć
trochę od gitarowego jazgotu i posłuchać czegoś zupełnie innego. Zafundował mi
to duet KTL, który rozłożył swoje sprzęty w namiocie eksperymentalnym. Co
charakterystyczne: ten namiot świadomie odwiedzają tak naprawdę tylko
nieliczni, a jeśli już ktoś się tam znalazł przypadkowo, to za chwilę, po
wysłuchaniu kilku minut, ewakuował się do bardziej przyjaznych sobie terenów. W
przypadku KTL było podobnie: wiele osób po usłyszeniu ciemnych, szorstkich
drone’owych pejzaży czym prędzej wybiło na zewnątrz. Cóż, taka jest specyfika
tych niełatwych dźwięków. Do mnie duet O’Malley/Rehberg przemówił dość mocno,
szkoda tylko, że gorąc i wczesna pora nie stworzyła potrzebnych okoliczności,
przy których w pełni można by rozkoszować się tym misternym muzycznym
przedstawieniem. Ale i tak byłem kupiony. [Tomasz
Skowyra]
Jens Lekman
Scena Trójki
Godzina 19:40
Na Lekmana ostrzyłem
sobie zęby już od dłuższego czasu, fajnie więc, że wreszcie udało się go
ściągnąć i to na taki festiwal. W Trójkowym namiocie pojawił się spory tłum,
ale spokojnie mógł być jeszcze większy. Czemu? Wiele osób olało Szweda, bo
przeczytało w offowej książeczce, że kolo gra melancholijne i smutne kawałki. A
z tego już wypływa prosty wniosek: będą smęty, zawodzenia i nudy. Więc
pozostało sprawdzić, co dzieje się na głównej albo wypić piwo w gastro.
Przeważne zwyciężała druga opcja. Ale to w sumie żaden problem, ot takie tam
moje swobodne przemyślenia na boku. W rzeczywistości nudy i nijakości na
Lekmanie nie było. Pojawiło się całe grono wiernych (baaaardzo wiernych!) fanek
songwritera. Znały wszystkie teksty, reagowały ożywczo na wszystkie gesty
frontmana (gdy wykonał „samolot” na scenie, pierwsze rzędy zawrzały!) i ogólnie
były oczarowane. Ciężko im się dziwić – Jens, jak na prawdziwego doświadczonego
barda, sypał romantycznymi songami, a jego sympatycznej postaci zwyczajnie nie
dało się nie lubić.
Po krótkim intro
„Every Little Hair Knows Your Name” z ostatniej płyty zaczęło się
przedstawienie. Sekcja instrumentalna była absolutnie świetna: basistka oraz
pani ze skrzypcami, pełniąca rolę chórzystki, odgrywały swoje partie z
lekkością i gracją. Chwilami czuło się, że ktoś odpalił płytę, tak naturalnie
brzmiała ta muzyka. Do tego perkusja stukała gładko i przejrzyście, no i
oczywiście pianino nie odstawało od reszty. Wreszcie sam Jens – luzacko
wyśpiewywał kolejne piosenki, żartował, gestykulował i co jest stałym punktem
występów – opowiadał zabawne anegdoty (jednak Kirsten lubi jego muzykę i nie
zmieniła tego jego próba stalkingu w hotelu).
Co do samego setu:
pojawił się niemal cały przekrój dyskografii: od starszych kawałków z
debiutanckiego albumu, po wyrafinowane ornamenty z Night Falls Over Kortedala, aż
po epkę An Argument With
Myself i najnowszy album I Know What Love Isn’t.
Publiczność bawiła się świetnie, i to nie tylko jej żeńska cześć, choć to
właśnie kobiety były najgłośniejsze (największy volume braw i aplauzu na całym
festiwalu!) i wcale nie było miałko. W pewnym momencie Jens zapytał, czy mamy
ochotę potańczyć i za chwilę uruchomił sampel rozpoczynający „Into Eternity”.
Nie było wyjścia – namiot pogrążył się tanecznym amoku. Długo by jeszcze
opowiadać o highlightach, ale tam trzeba było być, żeby poczuć to wszystko. No
i co ważne: pojawiły się dwa bisy: dłuuuuuga wersja „Postcard To Nina” z uroczą
i zabawną anegdotą (ojciec Niny kupował płyty Lekmana na Amazonie!) i „Maple
Leaves”. To był znakomity występ i mam nadzieję, że Szwed jeszcze do nas wróci,
bo też bardzo podobała mu się polska publiczność. Czekamy! [Tomasz Skowyra]
Jens Lekman był mi znany przed Offem jako
singer-songwriter z głosem Morrisseya i brzmieniem Belle & Sebastian.
Niestety, nie doedukowałem się i nie przesłuchałem jego najnowszej płyty i epki An Argument With Myself.
Okazało się, że artysta zmienił dość istotnie styl, dodając do niego sporo
egzotycznych, tanecznych motywów. Zaskoczenie z tym związane było dość duże, bo
spodziewałem się słodko-gorzkiego zabarwiania emocjonalnego koncertu, a
dostałem trzydziestolatka w bejsbolówce podskakującego w rytm dancehallu.
Gdybym tylko posłuchał jego nowszych nagrań, może byłbym bardziej zadowolony z
tego koncertu... Tak czy siak, występ był pełen pozytywnej energii i miło się
go słuchało, choć taneczność nowych utworów trochę odwraca uwagę od
najważniejszego – tekstów. [Jędrzej
Siarkowski]
The Paradise Bangkok Molam
International Band
Scena mBank
godzina 19:40
Tegoroczny odpowiednik
Omara Souleymana. Zespół znikąd, bez albumu, bez żadnego znanego nazwiska,
który porwał do tańca spory tłum. Wskoczyli w ostatniej chwili zamiast Solange
i chyba nikt tego specjalnie nie żałuje. Genialne taneczne numery, które
miejscami kojarzyły mi się Battles grającymi w środku dżungli, totalnie
kozackie, odjazdowe motywy na basie. No i ten frontman! Ci faceci rządzą –
jeśli będą grać gdzieś w promieniu 500km od mojego domu, jadę na ich koncert
bez mrugnięcia okiem! Czekam również na album. [Jakub Lemiszewski]
Brutal Truth
Scena Leśna
godzina 20:45
Chyba najbardziej
komiczny koncert Offa. Grindcore zawsze strasznie mnie bawił, a co dopiero
grindcore w wykonaniu typów, którzy wyglądali, jakby grali swoją muzykę w
przerwie między wędkowaniem, a oglądaniem meczów bejsbolowych z piwkiem w ręku.
Niby grał tam basista Anthrax, ale muzyki było tam niewiele – w zasadzie
słychać było wyłącznie buczenie gitarowo-basowej miazgi, ekstra-szybkie blasty
na werblu oraz niski growling wokalisty. Tak było przez całą godzinę, której
oczywiście nie byłem w stanie wytrwać. [Jakub Lemiszewski]
The Walkmen
Scena Główna
Godzina 21:50
Dla jednych to był
może nawet najważniejszy koncert festu. Dla mnie jednak Walkmeni to niestety
trochę nudziarze. Może parę lat temu coś by mnie ruszyło i nawet jarałbym się
ich koncertem. Dziś jednak potraktowałem ich jako nieinwazyjną ciekawostkę,
miły przerywnik, niezobowiązujące słuchowisko. Śledziłem ten koncercik, ale
przyznam, że z minuty na minutę coraz mniej się angażowałem. Skończyło się tak,
że wraz z kilkoma członkami redakcji udaliśmy się w inne miejsce i raczej nie
żałowaliśmy tego. Ciekaw jestem, czy Julia Holter zagrała lepiej, bo słyszałem
głosy, że też nie porwała. Niestety, rzecz nie do sprawdzenia. [Tomasz Skowyra]
Julia Holter
Scena Trójki
godzina 21:50
Julii Holter przed
festiwalem nie słuchałem. Namówił mnie kolega, a zamiast tego do wyboru miałem
The Walkmen, którzy odstraszyli mnie samym strojem, w jakim wyszli na scenę
(krawat? kaman, to nie Open'er.). Natomiast panna Holter była jedną z niewielu
artystów, którzy nie wykorzystali na scenie gitary, co zapisuję jej na duży
plus. Utwory były wkręcające, ambitne, klimatyczne, a nierzadko przebojowe.
Julia Holter była też otwarta na publiczność i w przerwach pomiędzy piosenkami
rzucała urokliwe teksty. Nie ma co, wybrałem lepszy koncert. [Jędrzej Siarkowski]
Skalpel
Scena Leśna
godzina 23:05
Skalpel został
umieszczony w idealnym momencie. Jazzująca elektronika pozwoliła mi się
wyciszyć przed koncertem dnia, czyli GY!BE. Koncert był wyraźnie podzielony na
trzy części: pierwsza, w której grano starsze utwory, te, które kojarzyłem,
drugi, house'ujący, przypominający The Orb segment, w którym dodatkowym
smaczkiem były sample z Pendereckiego i Lutosławskiego. Na koniec do zespołu
dołaczył perkusista wycinający jazzowe solówki. Pierwsza była na miejscu, ale
uważam, że kolejne trzy (albo dwie?) były przesadą. Koniec końców koncert był
świetny do posiedzenia i słuchania, no ale tego się spodziewałem, bo to w końcu
ideem, co nie? (hehe) [Jędrzej
Siarkowski]
Skalpel od zawsze kojarzył
mi się głównie z nu jazzem, dlatego byłam trochę zdziwiona, gdy na OFF-ie
usłyszałam ich bardzo elektroniczne brzmienie. Ale wcale nie czułam się
rozczarowana. Wręcz przeciwnie – spodobał mi się Skalpel w takim świeżym,
bardziej „parkietowym” wydaniu. Jednakże druga połowa koncertu była już
bardziej klasyczna i spodziewana. Pojawiła się także nowa produkcja duetu - „If
Music Was That Easy”, ze sceną tańca z filmu „Salto” Konwickiego na
wizualizacjach. Jedynym spoiwem obu części setu Skalpela był ich niepodrabialny
styl cut’n’paste, ociekający olbrzymią ilością sampli. W mojej ocenie – był to
jeden z lepszych koncertów tegorocznego OFF Festiwalu. [Agnieszka Strzemieczna]
Obawiałem się tej
godziny, bo rodzący się w niej dylemat był trochę parzący. Na Boherenów udałbym
się w ciemno, gdyby nie fakt, że na Leśnej swój set wycinał Skalpel. I
pierwszym ważeniem było: „ej, to w ogóle Skalpel”? Poleciały jakieś zupełnie
nie-skalpelowe bity, prawdopodobnie pochodzące z najnowszej płyty duetu. Brzmiały
bardzo na czasie: coś jak ugładzony Warp albo bardziej popowy, mniej techniczny
Kompakt. A wszystko to okraszone bardzo fajnymi wizualizacjami (pięciolinia z
całą masą spadających nut i stare filmy w rodzaju Salta Konwickiego). Naturalnie, że dawny
Skalpel też był – nie zabrakło starych posklejanych sampli, z których panowie
Cichy/Pudło utkali swoje nu-jazzowe wycinanki. Ogólnie pozytywne wrażenie i
satysfakcja, że nadal są w formie. No i to mega oficjalne pożegnanie jak na
jazzmanów przystało też spoko. [Tomasz
Skowyra]
Bohren und der Club of
Gore
Scena Eksperymentalna
godzina 23:05
Doomjazzowy koncert
zapowiadał się dla mnie jako nie lada gratka. Niestety nie dopchałem się zbyt
blisko, a tłok był co nie miara. Sporo ludzi siadało na ich występie, ale dla
mnie nie starczyło już miejsca. Ta doskonała muzyka do kontemplacji w domu chyba
nie do końca zdała egzamin na tegorocznej edycji festiwalu. W poprzednim roku,
gdy było bardziej kameralnie, odbiór byłby zapewne lepszy. Set Niemców był o
wiele bardziej melancholijny niż mroczny i niepokojący. Grobowa atmosfera znana
z płyt była ledwie odczuwalna. [Grzegorz
Ćwieluch]
Godspeed You! Black Emperor
Scena MBank
Godzina 0:10
Jest parę minut po
północy, sobota, główna. Na scenie już wybrzmiewają pierwsze dźwięki jednej z
największych legend post-rockowego grania. Wszystko wskazuje na to, że za
chwilę rozegra się jeden z najważniejszych koncertów całego Offa, ale… tak się
nie dzieje. Przynajmniej u mnie tak to wygląda. Okej, może nie stałem jakoś
bardzo blisko, ale nic nie stało na przeszkodzie, abym podszedł. Godspeed
jednak nie zachęcał mnie do tego. Owszem, udało im się stworzyć ten
niepowtarzalny, chory, apokaliptyczny klimat. Udało im się w pewnych chwilach
złapać mnie za serce i wywołać duże emocje, ale przez większość koncertu tego
nie czułem.
To chyba dlatego, że
set oparli o Allelujah! Don’t
Bend! Ascend!, płytę świetną i w ogóle, tylko trochę zbyt przewidywalną jak
na koncert. Wszystko to znaliśmy z płyty i ciężko było samego siebie oszukiwać,
że tak nie jest. Gdyby wykonali utwory z większym rozmachem, te ze starszych
płyt, z całą instrumentalną oprawą i niebywałym kolorytem i mocą, wtedy
prawdopodobnie nie byłoby co zbierać i wtedy koncert Godspeeda mógł spokojnie
aspirować do najlepszego show katowickiego eventu. Wielu może w tej chwili
pomyśleć: „co ty pierdolisz, przecież Godspeed rozjebał wszystko i wszystkich
na tym festiwaliku”. Ej no, spoko, ja to rozumiem, bo dość łatwo było się
namiętnie wkręcić w masywne post-rockowe potwory płynące z scenej. Tyle tylko,
że mi się to nie udało, chociaż kilka razy poczułem dreszcze, także złego słowa
też nie powiem. Amen. [Tomasz
Skowyra]
No, to jest to.
Muzyka trochę wyższego poziomu niż większość prezentowanej na festiwalu.
Nie byłem pewien, jak ten zespół daje radę na żywo, no i jak spiszą się akustycy (w końcu czasami zawalają 4 instrumenty, a co dopiero 9!). Setlista także była dla mnie tajemnicą, no ale wiadomym było, że można liczyć na utwory z zeszłorocznej płyty.
Na scenie od razu zauważyłem krzesła – siedzący muzycy pasują bardziej do filharmonii niż na scenę festiwalu, jednak skoro Ziółkowski ustawił Reicha o północy, to Rojek musiał się odgryźć najlepiej jak mógł. Muzycy mieli, mimo braku podświetlenia, imponującą charyzmę sceniczną, a dodatkowo grzywa Efraima Menucka jest jeszcze bardziej imponująca na żywo, podświetlona papierosem.
Nie byłem pewien, jak ten zespół daje radę na żywo, no i jak spiszą się akustycy (w końcu czasami zawalają 4 instrumenty, a co dopiero 9!). Setlista także była dla mnie tajemnicą, no ale wiadomym było, że można liczyć na utwory z zeszłorocznej płyty.
Na scenie od razu zauważyłem krzesła – siedzący muzycy pasują bardziej do filharmonii niż na scenę festiwalu, jednak skoro Ziółkowski ustawił Reicha o północy, to Rojek musiał się odgryźć najlepiej jak mógł. Muzycy mieli, mimo braku podświetlenia, imponującą charyzmę sceniczną, a dodatkowo grzywa Efraima Menucka jest jeszcze bardziej imponująca na żywo, podświetlona papierosem.
Jak się okazało, co
do setlisty miałem rację – set w połowie był płytą 'Allelujah! Don't Bend! Ascend!, a w połowie ogromnym, 40 minutowym
kawałkiem zatytułowanym "Behemoth" (jak dowiedziałem się później od
zapalonego fana zespołu). "Mladic", mój ulubiony utwór z nowej płyty,
wypadł niesłychanie dynamicznie i żywo. Kolejne utwory płynęły wartko, mimo ich
długości koncert minął mi szybko.
Występ był klimatyczny, momentami zespołowi udawało się mnie zahipnotyzować (co uwielbiam w występach na żywo), a jego dodatkową zaletą było to, że mogłem podejrzeć, jak taki post-rock się robi (odpowiedź: dużo efektów. Bardzo dużo.) Parę razy obejrzałem się po publiczności. Część chyba nie wiedziała, o co chodzi, jednak nie było żadnych przypadków nieokrzesania (co zdarzało się na My Bloody Valentine). [Jędrzej Siarkowski]
Występ był klimatyczny, momentami zespołowi udawało się mnie zahipnotyzować (co uwielbiam w występach na żywo), a jego dodatkową zaletą było to, że mogłem podejrzeć, jak taki post-rock się robi (odpowiedź: dużo efektów. Bardzo dużo.) Parę razy obejrzałem się po publiczności. Część chyba nie wiedziała, o co chodzi, jednak nie było żadnych przypadków nieokrzesania (co zdarzało się na My Bloody Valentine). [Jędrzej Siarkowski]
Austra
Scena Leśna
godzina 1:35
Znam wszystkie kawałki Austry na pamięć,
ponieważ zawsze leciały u mojej dziewczyny w pracy (w kawiarni tak konkretniej).
Ten koncert był dla mnie muzyką tła. Potupałem nóżką, pokiwałem główką
stwierdzając, że Austra faktycznie ma ładny wokal na żywo. Nic ponadto. Nie
rozumiem podjarki WSZYSTKICH dziewcząt studiujących na ASP tym składem. Nie
rozumiem. [Jakub
Lemiszewski]
Zeni Geva
Scena Eksperymentalna
godzina 1:35
Sobotnie objawienie. Wspaniały energetyczny
set. Kiedy patrzyłem na parę śpiącą w kącie namiotu eksperymentalnego
zastanawiałem się, jak ekstremalne musiało być ich zmęczenie, bo dźwięki
generowane przez Japończyków nie należą do kołysanek. Bardzo podoba mi
się fakt, że kiedy ludzie z kraju Godzilli biorą się za gitarową muzykę,
cholernie często są w stanie wykrzesać coś świeżego. Jest tak w przypadku
Boris, Corrupted czy właśnie Zeni Geva. Duet tak sprawnie szafował dźwiękami,
łamał groove'owe riffy i zmieniał tempa, że zadziałał na mnie jak sól
trzeźwiąca. Wokalista krzyczał jak Toshiro Mifune zadający ciosy kataną, a
pałker wtórował mu z równą pasją. Wróciłem do hostelu tak podjarany, że miałem
problemy z zaśnięciem. Dzięki Ci OFF Festival! [Grzegorz Ćwieluch]
Zeni
Geva byli jedną z tych kapel, o których nic się nie wiedziało, a podczas
koncertu pokochało. Jak tu nie lubić tak kompletnie popapranej, nietypowej,
pozornie przypadkowej gmatwaniny dźwięków? Szczerze powiem, że przez pierwsze
dwa utwory stałem z rozdziawioną szczęką i starałem się pojąć, co się właściwie
dzieje. Wystarczyło jednak kompletnie zatracić się w tej nawałnicy i nagle
muzyka japońskiego duetu nabierała sensu. Ich twórczość przypomina cięte riffy
Meshuggah, napisane przez kogoś, kto ma ADHD i przedawkował speed, popijając to
kawą z Red Bullem. Wystarczy dodać, że perkusista Tatsuya Yoshida akcentował
każdy dźwięk gitary, dodając karkołomne przejścia co sekundę. Noise spotykający
progresję, dyscyplina zderzająca się z chaosem. Totalne szaleństwo Zeni Geva
było jednym z lepszych wydarzeń Sceny Eksperymentalnej. [Marcin Lewandowski]
Holy Other
Scena Trójki
Godzina 2:35
Drugi dzień Off
Festivalu zakończyłem w towarzystwie beatów przybysza z nieznanych, mrocznych
krain. Bardzo klimatyczne kawałki na pograniczu dubstepu, witch-house’u i
dark-ambientu fenomenalnie nadawały się na domknięcie dnia. Ponadto kluczem
okazały się absolutnie najzajebistsze wizualizacje na tegorocznym Offie –
słysząc muzykę niemal widziałem właśnie obrazy rąk i tych wszystkich dziwnych
materiałów, a na występie Holy Other sam je zaprezentował. Brawo za tak
genialne dopasowanie! Set sam w sobie może nie był wybitnie wciągający, ale za
to pozostawił wrażenie jakiejś nieznanej, egzotycznej magii. Zostałbym na
całości, gdyby tylko oczy jeszcze chciały współpracować z resztą ciała. Ale i
tak co zobaczyłem i co posłuchałem zabrałem ze sobą. I to się liczy, prawda? [Tomasz Skowyra]
Circle
Scena Eksperymentalna
godzina 3:00
Żałujcie, że was tam
nie było. Brakuje mi słów, aby opisać zajebistość tego koncertu, mogę jednak
napisać, że te 100-200 osób, które dotrwały do 3 w nocy i znalazły się akurat w
namiocie eksperymentalnym, mogą czuć się wybrane. Circle to zdecydowanie czarny
koń festiwalu i jeden z najlepszych koncertów tegorocznej jego edycji.
Zespół Circle znałem
od paru miesięcy jako krautrockowy, eksperymentalno-hałaśliwy zespól z
Finlandii. Wiedząc, że zagrają na Offie, przesłuchałem ich płytę z 2000 roku,
zatytułowaną Prospekt,
która jest praktycznie rzecz biorąc pojedynczymi riffami granymi w kółko przez
10 minut. Spodziewałem się więc zobaczyć smutnych intelektualistów grających
trudną do odbioru muzykę. Nie zdążyłem zapoznać się z najnowszą twórczością
zespołu, i bardzo dobrze. Nieświadom ich obecnego stylu byłem kompletnie
zmiażdżony mieszanką rocka progresywnego, spoconego (a nawet parującego!) heavy
metalu, z krautrockowo-noisowo-dronującymi wstawkami.
Chciałbym napisać,
że Circle wjechało na scenę DeLoreanem prosto z lat osiemdziesiątych, ale to
byłoby zbyt piękne. Muzycy wyszli na scenę ubrani w zupełnie nie-fińskie stroje
(obcisłe podkoszulki w kolorze nasyconego różu i zieleni), a podczas wykonywaniu
utworów wykonywali absolutnie przekomiczne, parodystyczne gesty. Gitarzyści
ustawiali się w ludzkie piramidy, a klawiszowiec-wokalista wił się po scenie,
lizał członków zespołu i był generalnie szalony.
Muzyka wykonana
przez Circle na koncercie była dziwna. Oryginalna, na pewno prawdziwie
zasługująca na ten przymiotnik. Kompozycje zaczynały się metalowymi riffami, a
następnie przechodziły w totalny, noisowy chaos albo w gitarowe plumkanie, albo
w coś jeszcze dziwniejszego. Pod koniec zespół rąbał jeden akord przez 5 minut,
jednocześnie ustawiając się za pomocą krzesła w kompozycję z ludzi. Jak Swans w
zeszłym roku.
Z koncertu wyszedłem
kompletnie ogłuszony i ubawiony jak rzadko. Łał. [Jędrzej
Siarkowski]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.