wtorek, 6 sierpnia 2013

Recenzja: Melt Yourself Down – "Melt Yourself Down" (2013, Leaf Label)

Lot do Afryki z międzylądowaniem na Jamajce. 














Naprawdę niewiele jest osób, które chociaż raz nie wyginały się z wyimaginowanym saksofonem do nieśmiertelnego „Lily Was Here” Candy Dulfer. Teraz ta zdecydowana większość  będzie miała okazję zrobić to po raz kolejny, a i ci nieliczni, którzy dotychczas się opierali, pewnie ulegną. Jako że sam miałem krótki, acz bardzo intensywny epizod z saksem, to Melt Yourself Down od początku wydało się bardzo kuszącą propozycją. Panowie potrafią zrobić użytek ze swoich instrumentów – nie ulega najmniejszej wątpliwości. A ten, kto spodziewa się wyrafinowanego jazzu zapomni o dniu, w którym przesłuchał pierwszą kasetę Johna Coltrane'a na swoim radiomagnetofonie Kasprzak. Nadchodzi saksofonowa rewolucja!

Jak historia każdego wysoko aspirującego zespołu, tak i ta rozpoczęła się od skrzyknięcia się znajomych, żeby razem coś poskładać. A że znajomi raczej nie należą do muzycznych nowicjuszy, to projekt szybko nabrał nadspodziewanego rozmachu. Singiel „Fix My Life” już od zeszłego roku rozgrzewał atmosferę i podsycał apetyty. Ilość przemyconej w nim energii uaktywnia pierwotne instynkty, które każą skakać, targać włosami i krzyczeć razem z wokalistą. W końcu mamy do czynienia z muzykami rodem z czarnej Afryki i Jamajki. Melt Yourself Down pokazuje, że saksofon doskonale może odnaleźć się w muzyce klubowej, nie będąc jednocześnie tandetnym motywem, który często da się zasłyszeć w radio. Zabójcze tempo nie pozwala odetchnąć ani na moment. Po rasowym wykaszaczu parkietu w postaci „Release!” wpadamy na nieco słabsze „Tuna”, w którym sekcja dęta już tak nie imponuje. Na szczęście to jeszcze nie ostatnie słowo egzotycznego bandu. Kolejnym kawałkiem, który nadaje albumowi charakterystycznego kolorytu jest „We Are Enough”. Wymieszane w nim afrobeatowe brzmienia i punkowa energia w towarzystwie chropowatego gypsy english tworzą wybuchowe połączenie. Funkowo – groove'owe „Kingdom of Kush”, gdyby nie partia saksofonu, która mnie kojarzy się z wałkowanymi do upadłego etiudami w szkole muzycznej (ale to pewnie tylko moje odczucie, więc proszę się nie uprzedzać!), byłoby kolejnym highlightem tego krótkiego, bo ledwo ponad trzydziestominutowego albumu. Z tym oddechem, którego nie można złapać trochę się chyba zagalopowałem, bo etniczny kwintet w swojej wspaniałości pomyślał o słuchaczach lubiących puścić dymka i na chwilę zwalnia w „Free Walk”, które ma w sobie coś z jazzowych jam sessions. Końcówka albumu intryguje o wiele bardziej, niż energiczny początek. Tu warto po prostu wsłuchać się, bo oprócz setek megawatów energii, soczystego, szybkiego beatu, na Melt Yourself Down znajdziemy też harmonię i bardzo składne improwizacje.

My za dawnych lat mieliśmy swój Tercet Egzotyczny (i chyba nadal go mamy). Tu w zespole znalazły się o dwie osoby więcej. Z egzotyką mają jednak o wiele więcej wspólnego od tria z Wrocławia, bo w ich krwi aż buzuje afrykańska nieokrzesana energia. Szkoda tylko, że podobne albumy zawsze zapamiętywane są i przytaczane w kategoriach ciekawostki. Warto więc cieszyć się chwilą, kiedy Melt Yourself Down ma się dobrze i robi hałas w najlepsze.

6.5

Miłosz Karbowski




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.