Lot do Afryki z międzylądowaniem
na Jamajce.
Naprawdę niewiele jest osób, które chociaż raz nie wyginały
się z wyimaginowanym saksofonem do nieśmiertelnego „Lily Was Here” Candy
Dulfer. Teraz ta zdecydowana większość będzie
miała okazję zrobić to po raz kolejny, a i ci nieliczni, którzy dotychczas się
opierali, pewnie ulegną. Jako że sam miałem krótki, acz bardzo intensywny
epizod z saksem, to Melt Yourself Down od początku wydało się bardzo kuszącą
propozycją. Panowie potrafią zrobić użytek ze swoich instrumentów – nie ulega
najmniejszej wątpliwości. A ten, kto spodziewa się wyrafinowanego jazzu zapomni
o dniu, w którym przesłuchał pierwszą kasetę Johna Coltrane'a na swoim
radiomagnetofonie Kasprzak. Nadchodzi saksofonowa rewolucja!
Jak historia każdego wysoko aspirującego zespołu, tak i ta
rozpoczęła się od skrzyknięcia się znajomych, żeby razem coś poskładać. A że
znajomi raczej nie należą do muzycznych nowicjuszy, to projekt szybko nabrał
nadspodziewanego rozmachu. Singiel „Fix My Life” już od zeszłego roku rozgrzewał
atmosferę i podsycał apetyty. Ilość przemyconej w nim energii uaktywnia
pierwotne instynkty, które każą skakać, targać włosami i krzyczeć razem z
wokalistą. W końcu mamy do czynienia z muzykami rodem z czarnej Afryki i
Jamajki. Melt Yourself Down pokazuje, że saksofon doskonale może odnaleźć się w
muzyce klubowej, nie będąc jednocześnie tandetnym motywem, który często da się
zasłyszeć w radio. Zabójcze tempo nie pozwala odetchnąć ani na moment. Po
rasowym wykaszaczu parkietu w postaci „Release!” wpadamy na nieco słabsze
„Tuna”, w którym sekcja dęta już tak nie imponuje. Na szczęście to jeszcze nie
ostatnie słowo egzotycznego bandu. Kolejnym kawałkiem, który nadaje albumowi
charakterystycznego kolorytu jest „We Are Enough”. Wymieszane w nim afrobeatowe
brzmienia i punkowa energia w towarzystwie chropowatego gypsy english tworzą
wybuchowe połączenie. Funkowo – groove'owe „Kingdom of Kush”, gdyby nie partia
saksofonu, która mnie kojarzy się z wałkowanymi do upadłego etiudami w szkole
muzycznej (ale to pewnie tylko moje odczucie, więc proszę się nie uprzedzać!),
byłoby kolejnym highlightem tego krótkiego, bo ledwo ponad trzydziestominutowego
albumu. Z tym oddechem, którego nie można złapać trochę się chyba zagalopowałem,
bo etniczny kwintet w swojej wspaniałości pomyślał o słuchaczach lubiących puścić
dymka i na chwilę zwalnia w „Free Walk”, które ma w sobie coś z jazzowych jam
sessions. Końcówka albumu intryguje o wiele bardziej, niż energiczny początek.
Tu warto po prostu wsłuchać się, bo oprócz setek megawatów energii, soczystego,
szybkiego beatu, na Melt Yourself Down znajdziemy
też harmonię i bardzo składne improwizacje.
My za dawnych lat mieliśmy swój Tercet Egzotyczny (i chyba
nadal go mamy). Tu w zespole znalazły się o dwie osoby więcej. Z egzotyką mają
jednak o wiele więcej wspólnego od tria z Wrocławia, bo w ich krwi aż buzuje
afrykańska nieokrzesana energia. Szkoda tylko, że podobne albumy zawsze zapamiętywane
są i przytaczane w kategoriach ciekawostki. Warto więc cieszyć się chwilą,
kiedy Melt Yourself Down ma się dobrze i robi hałas w najlepsze.
6.5
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.