czwartek, 4 lipca 2013

Recenzja: Kanye West – "Yeezus" (2013, Def Jam)

Yeezus to dla mnie nic innego jak droga krzyżowa.









Szczerze? Na płaszczyźnie czysto muzycznej Yeezus to kompletny gniot. Ale to moja wersja. Zachód ma swoją. Radykalny, mocny, oszczędny, do bólu szczery – krytycy nie mogą przestać wygłaszać peanów. Na ostateczny werdykt wpływa oczywiście fakt, że West zrezygnował z promocji krążka: „With this album, we ain't drop no single to radio. We ain't got no NBA campaign, nothing like that. Shit, we ain't even got no cover. We just made some real music”. Tak, to musiało się im spodobać. Szkoda tylko, że nie zwraca się uwagi na to, że właśnie taka ostentacyjna zapowiedź to jeden z rodzajów promocji. Tak trudno to ogarnąć? A, no tak, oni to wiedzą, tylko za dużo mogą stracić przyznając się do tego. Proste.

Ale idźmy dalej: jakież ten nowy krążek jest nowoczesny, spójrz, jak rozpierdala system od środka, czuje się jak w 3000 roku. To jakieś totalnie przełamanie schematów w mainstreamowym hip-hopie. Łał. Normalnie (nomen omen) Jezus Maria Peszek rapu. Tak jak Yorke inkorporował tradycję Warpa na Kid A (w ogóle porównania do Kid A – „ludzie, czy wy serca nie macie?”), tak Kanye wdraża surowość Death Grips i industrialność Nine Inch Nails. Szkoda tylko, że nagle zapominamy o takim kolesiu jak El-P (w pierwszym momencie zastanawiałem się, czy przypadkiem nie on stoi za produkcją „On Sight”), który nie tylko robił podobne rzeczy lata temu, ale jeszcze robił to znacznie lepiej. Albo inny przykład: Tyler i jego paranoidalny, schizofreniczny Goblin wręcz ośmiesza całą bezkompromisowość i radykalizm Yeezusa. Nawet M.I.A. była szybsza, choć jej ostatni LP też jest kiepski. „Ale przecież to musi brzmieć, tak jak brzmi – patrz teksty, zią” odezwą się oburzeni apologeci. Już przy MBDTF odrzucała mnie ta celebrycka megalomania. Najnowszy album stanowi już chyba apogeum, bo skoro już teraz West obwołuje się mesjaszem popkultury i Bogiem popu (fani tłumaczą, że to wcale nie tak, że to tylko głęboka metafora itd., jaaaasne…), to czy może pójść dalej?

Gdybyśmy żyli w idealnym świecie, recki byłyby miażdżące. Albo po cholerę bawić się w tego typu daleko idące domysły. Wystarczyłoby wstawić w miejsce nazwiska West jakiegoś anonimowego typa. Kogoś wtedy obchodziłby ten album? Ale skoro mamy na jednym albumie Westa, odpowiedzialnych za produkcje (m.in.) Daft Punk, na featach Franka Oceana i Justina Vernona, to czy można powiedzieć o płycie, że nie jest arcydziełem? Nie można. Ale to są aspekty pozamuzyczne. Weźmy na tapetę same tracki. Pierwszy kawałek „New Slaves” zaprezentowany w Saturday Night Live to śmiech na sali i to abstrahując od samego występu (Kanye w roli cierpiącego geniusza biorącego odpowiedzialność za ludzkość – …). Wklejony długaśny fragment sławetnej „Dziewczyny o perłowych włosach” (pozdro Trójkowy Top Wszech Czasów) totalnie z dupy. Sorry, ale mitologizacja i ideologia zupełnie mnie nie przekonuje. Kanye w ten sposób lubi pompować swoje ego, bo co innego robi tu sampel ze „Strange Fruits”?, nie wspominając już o akcjach na wcześniejszych albumach (choć nie mogę mu odmówić dużych umiejętności w tej materii, bo to w końcu znakomity producent).

Potem leci drugi w zestawie „Black Skinhead”. Początek przywodzi na myśl, hmm, „Personal Jesus”, i to chyba najzabawniejszy i zarazem najfajniejszy aspekt całego numeru. „I Am A God” mogliby nagrać Zebra Katz gdyby byli skończonymi busami, ale nie są. Przez rozegzaltowany quasi-modlitewny hymn „Hold My Licour” z Vernonem i nieopierzonym jeszcze młodziakiem Chiefem Keef ciężko przebrnąć, a przejście przez „I’m In It” udało mi się tylko ze trzy razy (nawijki Westa są po całości irytujące, podnieca się swoim rapem i wokalem, i tak jest niemal przez cały album). „Blood On The Leaves” to wskrzeszony (zmartwychwstały?) ukryty track z 808s, który zmienił barwy i zaczyna bezsensowną egzystencję na Yeezusie. I dalej jest tak samo albo podobnie – brudno, chropowato, surowo i miałko. Żeby była jasność: problem polega na słabości samych kawałków, a nie wyłącznie na stylu. Na samym końcu „Bound 2”trochę ratuje sytuację, wreszcie udaje się wykręcić jakiś znośny wałek, ale to za mało, zdecydowanie za mało.

Wygląda na to, że chyba nowe dzieło Kanye Westa do mnie nie trafiło. No cóż – „zdarza się”, jak mawiają mieszkańcy Tralfamadorii. Dla wielu to będzie na pewno album roku i kolejny klasyk współczesnego hip-hopu. Pewnie MBDTF nie pobije, ale i tak West atakuje, bo ten wieczór jest jego. Z kolei dla mnie gość upadł (ale nie pod krzyżem) już jakieś pięć lat temu i do dziś nie może się podnieść. Szkoda, bo zamiast wniebowstąpienia, Yeezus to dla mnie nic innego jak droga krzyżowa. Dlatego Kanye: mniej megalomanii, więcej swagu. Amen.

4

Tomasz Skowyra

3 komentarze:

  1. Jak uwielbiam Kanye tak za tą płytę nawet 4 by ode mnie nie dostał. Kim swoim betonowym tyłkiem chyba przesłoniła mu cały świat. Damn.

    Jezus Maria Peszek rapu - hahaha aaaa!

    OdpowiedzUsuń
  2. Miazga tekst + piąteczka za te hejty!

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny tekst! Ciekawie, błyskotliwie napisane i cholernie szczerze. O to chodzi w recenzowaniu muzyki, a nie pisaniu "tak, to jest zajebiste", bo wszyscy tak piszą. Amerykanie uwielbiają się zachwycać mainstreamowym gównem i szukać w nim czegoś głębszego, patrz: Kanye, Drake albo, pożal się Boże, Lil Wayne. Pitchfork nawet w twórczości tego bezzębnego "artysty" potrafi znaleźć coś genialnego.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.