środa, 26 czerwca 2013

Recenzja: Surfer Blood – "Pythons" (2013, Warner)‎



Pythons? Krążek krótki, treściwy, bez dłużyzn i niepotrzebnych momentów.














Przeszukując newsy o nadchodzących premierach natrafiłem na zapowiedź drugiej płyty chłopaków z Surfer Blood. Przyznam szczerzę, że w pierwszej chwili nie skojarzyłem i nie pamiętałem, co gra ta kapelka. Po chwili zaczęło mi świtać: Surfer Blood, Surfer Blood, hmm… jakiś nieśmiały revival indie 90s, tak? Jakieś Pavementowe  wątki, Pixiesowe nawet,  a zwłaszcza ewokacja power popowej estetyki  Weezera z czasu płyty o wiadomym kolorze. Potem udało mi się znaleźć w pamięci obraz okładki ich pierwszego LP – poprzestawiane, pocięte zdjęcie paszczy wynurzającego się z wody rekina, uformowane w szachownicę. Spoko, byłem już prawie pewien, że to ten band, ostateczną pewność miał przynieść odsłuch follow-upa Astro Coast. Po zarzuceniu sobie Pythons mogłem powiedzieć ostatecznie: ta, to na bank ci goście.


„Demon Dance”, pierwszy indeks na płytce, rozwiewa moje wszystkie wątpliwości i domysły. Od razu czuć aurę słonecznych dni, a wakacje wydają się niepostrzeżenie wpływać przez okno do pokoju. Ogólnie mówiąc: jest luźno, miło, ciepło, przyjemnie i beztrosko. Trochę casus tegorocznego Afraid Of Heights i płyt Best Coast, więc w sumie mi pasuje. Co się narzuca po pierwszym odsłuchu? Produkcyjnie Pythons jest bardziej wypolerowany od debiutu i w zasadzie to jest główna różnica godna odnotowania (w końcu nad całym procesem czuwał Gil Norton, a materiał miksował Rob Schnapf). Mniej tu chropowatości i lo-fi’owych zgrzytów, a więcej powietrza i popowych rewirów. Czyli nadal Weezer gdzieś tam stoją obok, a Pavement i reszta poszli na kawę, a może nawet w ogóle opuścili budynek.

Uściślając, kwartet z Florydy konsekwentnie wykręca dynamiczne gitarowe wałki okraszone doniosłymi, ekstatycznymi chorusami (do przykładu niemal wszystkie się łapią, ale weźmy „Gravity” i „Say Yes To Me”), które same w sobie są wartością. Jest też kilka spokojniejszych (powiedzmy) fragmentów (tu najlepszym exemplum jawi się akustyczny, upojny walczyk „Needles And Pins”). Na i wypada też wspomnieć, że zabarwione afro-wpływami motywy (niektórzy kojarzyli je z Vampire Weekend, zresztą słusznie), które na debiucie odnaleźć możemy chociażby w „Take It Easy” czy w instrumentalu „Neighbour Riffs” też się pojawiają, jednak ich obecność jest doprawdy znikoma (może fajniutki wzorek na 0:35 w „Squeezing Blood” uroczo dopełniający główny riff). 

I taki to właśnie krążek – krótki, treściwy, bez dłużyzn i niepotrzebnych momentów. Prawdą jest też, że goście nie grzeszą zaskakującymi kreacyjnymi rozwiązaniami. Wszyscy spodziewający się stylistycznej wolty i radykalnych zwrotów akcji będą zawiedzeni. Amerykanie stworzyli sobie niszę i zwyczajnie „grają swoje”, a że wychodzi im to całkiem sprawnie i nieźle (czasem graniczy to z songami skierowanymi do ckliwych indie-nastolatek, a i tak się bronią, KIEPSKO?), to tylko pogratulować. Czy będzie mi się chciało słuchać tej płyty za jakiś czas? Czy w ogóle będę o niej pamiętał? Tego nie wiem, ale na pewno podczas tych kilku letnich miesięcy parę razy ją odpalę. Oby tylko pogoda dopisała.

6.5

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.