Pythons? Krążek krótki, treściwy, bez dłużyzn i niepotrzebnych momentów.
Przeszukując
newsy o nadchodzących premierach natrafiłem na zapowiedź drugiej płyty
chłopaków z Surfer Blood. Przyznam szczerzę, że w pierwszej chwili nie
skojarzyłem i nie pamiętałem, co gra ta kapelka. Po chwili zaczęło mi świtać:
Surfer Blood, Surfer Blood, hmm… jakiś nieśmiały revival indie 90s, tak? Jakieś
Pavementowe wątki, Pixiesowe nawet, a zwłaszcza ewokacja power
popowej estetyki Weezera z czasu płyty o wiadomym kolorze. Potem udało mi
się znaleźć w pamięci obraz okładki ich pierwszego LP – poprzestawiane, pocięte
zdjęcie paszczy wynurzającego się z wody rekina, uformowane w szachownicę.
Spoko, byłem już prawie pewien, że to ten band, ostateczną pewność miał
przynieść odsłuch follow-upa Astro Coast. Po zarzuceniu sobie Pythons
mogłem powiedzieć ostatecznie: ta, to na bank ci goście.
„Demon Dance”,
pierwszy indeks na płytce, rozwiewa moje wszystkie wątpliwości i domysły. Od
razu czuć aurę słonecznych dni, a wakacje wydają się niepostrzeżenie wpływać
przez okno do pokoju. Ogólnie mówiąc: jest luźno, miło, ciepło, przyjemnie i
beztrosko. Trochę casus tegorocznego Afraid
Of Heights i płyt Best Coast, więc w sumie mi pasuje. Co się narzuca po
pierwszym odsłuchu? Produkcyjnie Pythons
jest bardziej wypolerowany od debiutu i w zasadzie to jest główna różnica godna
odnotowania (w końcu nad całym procesem czuwał Gil Norton, a materiał miksował Rob
Schnapf). Mniej tu chropowatości i lo-fi’owych zgrzytów, a więcej powietrza i
popowych rewirów. Czyli nadal Weezer gdzieś tam stoją obok, a Pavement i reszta
poszli na kawę, a może nawet w ogóle opuścili budynek.
Uściślając, kwartet
z Florydy konsekwentnie wykręca dynamiczne gitarowe wałki okraszone doniosłymi,
ekstatycznymi chorusami (do przykładu niemal wszystkie się łapią, ale weźmy
„Gravity” i „Say Yes To Me”), które same w sobie są wartością. Jest też kilka
spokojniejszych (powiedzmy) fragmentów (tu najlepszym exemplum jawi się
akustyczny, upojny walczyk „Needles And Pins”). Na i wypada też wspomnieć, że zabarwione
afro-wpływami motywy (niektórzy kojarzyli je z Vampire Weekend, zresztą
słusznie), które na debiucie odnaleźć możemy chociażby w „Take It Easy” czy w
instrumentalu „Neighbour Riffs” też się pojawiają, jednak ich obecność jest
doprawdy znikoma (może fajniutki wzorek na 0:35 w „Squeezing Blood” uroczo
dopełniający główny riff).
I taki to
właśnie krążek – krótki, treściwy, bez dłużyzn i niepotrzebnych momentów. Prawdą
jest też, że goście nie grzeszą zaskakującymi kreacyjnymi rozwiązaniami. Wszyscy
spodziewający się stylistycznej wolty i radykalnych zwrotów akcji będą
zawiedzeni. Amerykanie stworzyli sobie niszę i zwyczajnie „grają swoje”, a że
wychodzi im to całkiem sprawnie i nieźle (czasem graniczy to z songami
skierowanymi do ckliwych indie-nastolatek, a i tak się bronią, KIEPSKO?), to tylko
pogratulować. Czy będzie mi się chciało słuchać tej płyty za jakiś czas? Czy w
ogóle będę o niej pamiętał? Tego nie wiem, ale na pewno podczas tych kilku
letnich miesięcy parę razy ją odpalę. Oby tylko pogoda dopisała.
6.5
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.