Settle? Do zobaczenia na listach rocznych.
Coś mi się wydaje, że jak będziemy przeglądali płytowe podsumowania bieżącego roku, to często spotkamy się z debiutem dwóch kolesi z Disclosure. Jasne, to tylko nieśmiała dywagacja, ale come on, recki mówią same za siebie. Nawet gdzieś w jednej z nich pojawiło się coś takiego jak „disclosuremania”. Fajnie, dziwi tylko jedna rzecz. Kiedy ostatnio album ze ściśle tanecznym (house, big-beat, techno) backgroundem zwojował podsumowania w zachodnich serwisach i przedarł się do szerokiej społecznej świadomości? Jakieś typy? Ostatnio wszyscy mówią o Daft Punk, więc dołączmy niejako do tej dysputy. Discovery? Kiedy ukazał się sofomor Daftów, w złym tonie było wychwalanie takiej kiczowatej łupanki, więc krytycy przeważnie hejtowali płytę. Dopiero po latach oddano jej należyte propsy. To może Homework? Niestety wraz z Dig Your Own Hole został zatopiony przez takie arcydzieła jak Ladies And Gentelmen czy OK Computer, choć dzięki singlom udało się obu duetom zagościć w umysłach zjadaczy chleba.
Inne
przykłady. Kylie ze swoim Fever? To
też niezbyt trafny dowód, bo w końcu K. popem stoi, no ale załóżmy. Australijka
dotarła do odbiorców poprzez single czy teledyski, niestety jednak żaden
poważny anglosaski krytyk nie umieści owej pozycji na swojej liście najlepszych
płyt dekady 00s. Since I Left You? Tu
byłbym ostrożny z tym tanecznym rodowodem – to jednak nie ta liga. A gdy do
tego dochodzi zasięg – nie oszukujmy się, przeciętny mieszkaniec Ziemi, nawet
trochę interesujący się muzyką, raczej nie ma pojęcia o istnieniu The
Avalanches. Domknijmy więc – może Random
Access Memories? Pasowałoby, nazwa Daft Punk działa ostatnio na wielu –
wiadomo, bogowie tańca, brzydzą się miałkim graniem, no i soundtrack do Tronu jaki zajebisty. Ale skoro Francuzi
postanowili tchnąć w muzykę życie i jednak trochę odeszli od house’owej motoryki,
to trzeba i z tego typu zrezygnować.
Widać
wyraźnie, że ciężko jest znaleźć taki album (nie mówię, że takiego nie ma, bo
może jest, a ja mam kłopoty z pamięcią). Tymczasem patrzmy na to, co się
dzieje: duet Disclosure wypuszcza single, które nie dość, że śmigają po
playlistach radiowych, to jeszcze recenzenci propsują ile się da. Wychodzi
płyta i zachwyty nie ustępują. Krytycy chwalą braci Lawrence za połączenie
świeżości i przebojowości. W dodatku album plasuje się na szczytowych miejscach
na listach sprzedaży. Albo ogarnijcie taki przykład, jeszcze nam bliższy: synth-popowy
Kamp! wydaje swój debiut i zaczyna się szał, hype i euforia. Album ląduje na
wysokich miejscach w portalowych i blogowych podsumowaniach roku, a podczas
koncertów kluby pękają w szwach. O co chodzi? Czemu tak się dzieje? Czyżby
zmieniała nam się mentalność – chcemy słuchać elektroniki do tańca, bo rock nam
się znudził, czy może zwyczajnie przesiąknięte internetowym bagażem czasy, w
których żyjemy się zmieniają, determinując taki stan rzeczy?
Można
to zinterpretować w ten sposób: typowy słuchacz (czyli ktoś, kto uważa się za
osobę interesującą się muzyką, w tym przypadku popularną; słuchacz różni się od
masowego odbiorcy łykającego każdy najgorszy chłam) nie lubi trudnej muzyki. W
ogóle człowiek przeważnie woli raczej „sztukę prostą”. Miast wtopienia się w
historię Dona Drapera z Mad Men
będzie wolał śledzić losy bohaterów How I
Met My Mother (nie chcę absolutnie zdeprecjonować tego skądinąd
sympatycznego serialu, chcę po prostu zwrócić uwagę na pewne zależności),
będzie wolał pójść na najnowszego Iron Mana, a będzie się męczył na Miłości Hanekego (oczywiście pomijamy tu
wszystkie wątki z cyklu „snoberka”), przeczyta kolejną część Gry o tron, a w kąt rzuci opasły tom Podziemi Dona DeLillo, wreszcie będzie
wolał zapodać sobie „Wildest Moments” Jessie Ware, a niechętnie zmierzy(łby)
się z eksperymentami Oneohtrix Point Never czy nawet z najnowszym krążkiem
Flaming Lips. To wszystko banały i truizmy, ale o co mi chodzi: współczesny
modelowy słuchacz ma w dupie ambitne i eksperymentalne granie, chce zwyczajnie
dobrze bawić się przy słuchaniu muzyki. Nie będzie zachwalał rzeczy typu: „Gangnam
Style” (bo wieś i zbyt mainstreamowe), „Ona tańczy dla mnie” (bo wieś2),
„Call Me Maybe” (no bo jak?), „Hold It Against Me” („Britney Spears!? Pojebało
doszczętnie?!”) „Retrograde” (bo jednak zbyt hipsterskie), „Adorn” (zbyt
gejowe) „Wiążę sobie krawat” (Afro-co? Nie znam. Coś jak Afromental, tak?) coś
Skrillexa (bo nie lubi wiercenia o 8.00 w sobotę), nowy Perfect (bo ile można)
itp. Nie, teraz ludzie chcą słuchać muzyki niezbyt wyrafinowanej, prostej,
lekkiej, PRZYJEMNEJ, nieagresywnej. Obok całej marketingowej otoczki dlatego
właśnie sunshine-soulowe disco „Get Lucky” osiągnęło taki sukces. Ponadto
muzyka musi nadawać się na dyskę, i musi być świadectwem znamienitego gustu
słuchacza („zna się”). I właśnie takiemu słuchaczowi, wraz z całą plejadą gości
(AlunaGeorge, Jessie Ware czy Jamie Woon), przychodzą w sukurs Disclosure.
Takie
tracki jak „Latch”, „White Noise” czy „Where The Fire Starts A Burn” słyszał
już każdy, kto posiada radio, jeździ autobusami albo przechadza się po centrach
handlowych. Takie bangery można zapuścić na głośnikach, załadować na iPoda,
odpalić na Youtube kilka razy dziennie, odsłuchać na Spotify oraz ich oczywistą
zaletą jest imprezowy potencjał („rozkręcą niejedną domową imprezę” so damn
true). Ale abstrahując już od potencjalnych highlightów – na Settle możemy znaleźć praktycznie same
łamacze parkietu. Czy weźmiemy startującego z podbitego kopyta, wyścigowego
konia „Stimulation” (słychać, że chłopaki mogli dostać cenne porady od
zasłużonego tresera Todda Edwardsa), przestrzenny deep-pop-house „Defeated No
More”, prowadzony przez głos Eda Macfarlane’a, wskrzeszający ducha starego
Soulwaxa „Confess To Me” czy obleczony w dziecinne proste motywy,
niezobowiązujący dance „Grab Her!”, zawsze zostajemy zmuszeni do tańca.
Prosta
filozofia, ale co by nie mówić, działa. Niestety jednak bracia Lawrence mają na
koncie jeden grzech – wtórność. Nie chodzi mi o jakościowy wymiar bitmejkingu, bo
produkcyjnie wszystko gra. Chodzi raczej o brak wizjonerstwa i świeżości w
temacie uk garage/house (się z zachodem w tej kwestii nie zgadzam się). Chwilami
ma się wrażenie, że bracia jedynie umiejętnie kręcą gałkami, korzystając z
gotowych szablonów i dawno już opatentowanych tricków.
Ustalmy
więc – highlighty rządzą, jest ich cztery może pięć. Ale za jakiś czas nie będę
zasiadał z atencją do wysłuchania całego Settle,
a za jeszcze chwilę debiut Brytoli stanie się dla mnie porządną muzyką tła, aż
w końcu wykroję ulubione fragmenty, wrzucę na swoją playlistę, a o pozostałych
solidnych wałkach po prostu szybko zapomnę, w najlepszym razie za pół roku. Na
razie na równi słucham „You & Me” z „F For You”, choć w najbliższym czasie
z tym drugim będę się chyba spotykał znacznie rzadziej. Ale – tak jak w
poprzednim roku Frank Ocean i Jessie Ware pogodzili wszystkie środowiska
odbiorcze – w tym roku ta rola przypadnie Disclosure. Settle to doprawdy świetny krążek, tylko zabrakło chłopakom kilku pomysłów
na cały LP. Tak czy inaczej, do zobaczenia na listach rocznych. Co do mojej
listy, to jeszcze zobaczymy, w końcu przez sześć miesięcy może wydarzyć się
naprawdę dużo.
7
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.