Deafheaven to black metalowy skład z San Francisco . Noszą
trampki i spodnie rurki zamiast pandziego makijażu i ćwiekowanych skór, przez
co zwrócili na siebie uwagę i wywalczyli medialne pięć minut. W tym roku wydali
album zatytułowany Sunbather. Czy
warto po niego sięgnąć? Czy zachwyty recenzentów są uzasadnione?
Niecierpliwym ułatwię sprawę: nie. Dlaczego? O tym poniżej.
Uporządkujmy pewne sprawy już od samego początku: bardziej
lubię Darkthrone od Liturgy. Nie należę co prawda do twardogłowych metalowców
zakutych w czarne zbroje, lubię jednak oldschoolowe brudne brzmienie – uważam,
że black metal naprawdę zadziałać może tylko wtedy, gdy jest wściekły,
zgarbiony, czarny i po prostu zły w dobrym tego słowa znaczeniu. W końcu black
metal to gromy z ciemnych burzowych chmur, a nie jakiś tam letni deszczyk.
Czy muzyka Deafheven ma w sobie coś naprawdę odkrywczego i
wartego uwagi? Nie sądzę. Sunbather
brzmi raczej jak zlepek cytatów z encyklopedii nudnego post-rocka oraz
przeciętnego black metalu. Być może nawałnica szybkich perkusyjnych beatów w
połączeniu z naporem gitarowych szesnastek robią wrażenie na ludziach, którzy
nie mieli nigdy wcześniej okazji posłuchać dobrej (czy też odpowiednio złej w
dobrym tego słowa znaczeniu) black metalowej płyty – ja niestety jestem jednak
odporny na uroki opisywanego albumu.
Niektóre fragmenty Sunbather zalatują tandetą i tanim patosem. Brzmią
dokładnie tak, jakby zostały wycięte z albumów viking metalowego Amon Amarth.
Czy wyjaśni mi ktoś rzeczone piękno gitarowych solówek w „Vertigo”? Czy ktoś
powie mi, co niezwykłego jest w banalnym pianinku
pojawiającym się w „Irresistible”? Typowo black metalowe fragmenty płyty nie
wyróżniają się niczym szczególnym – szczerze mówiąc wolę posłuchać szwedzkich
trve przebierańców z Dark Funeral.
Nie jest jednak aż tak fatalnie. Niektórych fragmentów Sunbather słucha się dosyć przyjemnie.
W tej kwestii otwierające „Dream House” otrzymuje małe wyróżnienie w kategorii
„Pop-Black Metal”. Pierwsza połowa „Please Remember” jest z kolei całkiem
udanym ambientem w duchu Noveller. Na upartego da się znaleźć w tym krążku coś
ciekawego – nie ma jednak w tej muzyce żadnego odkrywczego, świeżego
pierwiastka. Szum wokół płyty jest zupełnie nieuzasadniony i wydaje się być
nakręcany przez ludzi, którzy w życiu nie przesłuchali dyskografii Mayhem.
Przeciętniak.
5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.