piątek, 10 maja 2013

Relacja: R. Stevie Moore w Dragonie


R. Stevie Moore w lepszej formie - podczas koncertu w  Warszawie
Relacja z koncertu R. Stevie'ego Moore'a w poznańskim klubie Dragon.

Stevie Moore już rok temu miał odwiedzić Poznań wraz ze swoim zespołem. Wtedy koncert legendy niezależnego grania nie wypalił z powodu problemów zdrowotnych. Tym razem Stevie wystąpił, jednak czy można to nazwać pełnoprawnym koncertem? Dlaczego? O tym poniżej.


Jako support w poznańskim klubie Dragon wystąpił zespół Pictorial Candi. Jest to solowy projekt Candelarii Saenz Valiente (kojarzonej z ParisTetris). W składzie koncertowym wystąpili również Marcin Masecki, Tomek Popowski oraz Adam Byczkowski. I co tu dużo mówić, brzmiało to świetnie! Tacy muzycy nie umieją grać źle. Pictorial Candi  pokazało się z najlepszej strony - porywające kompozycje pełne świeżych pomysłów, rytmiczne i brzmieniowe akrobacje. Mnóstwo apetycznych dźwięków. Gdybym musiał użyć gatunkowej łatki to posłużyłbym się terminem no-wave pop, chociaż i tak jest to krzywdzące uproszczenie. Najlepiej przekonajcie się sami!

Po obiecującym supporcie z niecierpliwością wyczekiwałem występu prawdziwego papieża lo-fi  - Stevie'ego Moore'a. Autor około 400 albumów przywiózł do polski swój zespół złożony z młodych muzyków. Stevie to, mimo sędziwego wieku, wieczny nastolatek – podobno zawsze wybiera najtańsze wino, a koncert rozpoczął pytaniem o to, kto ma przy sobie zioło. Pierwszą piosenką było spokojne „I've Begun To Fall In Love”. Romantyczna kompozycja z debiutanckiego Phonography  niespodziewanie przerodziła się w kolejny kawałek – brzmiący jak typowy fragment twórczości Ramones. Kolejne dwa utwory utrzymane były w dosyć standardowej – rockowej stylistyce, nic nie zapowiadało tego, co stanie się za chwilę. Stevie usiadł na scenie, a zespół zaczął grać interesującą improwizację – coś jednak zaczęło wyglądać niepokojąco. Pozostali muzycy z niepokojem zaczęli patrzeć na nie mogącego dojść do ładu Moore'a – mimo to grali dalej, po kilkunastu minutach stopniowo tracąc impet. W końcu przestali grać, Stevie wypędził ich ze sceny i sam zaczął grać na poszczególnych instrumentach – niestety, nie miało to większego sensu. Po chwili wyjął zeszyt ze swoimi tekstami i zaczął je recytować. Zmieszana publiczność nie wiedziała jak reagować. Stevie ostatni raz spytał o zioło i zniknął. I to by było właściwie na tyle.

Występ Stevie'ego trwał góra 25 minut i pozostawił po sobie raczej mocny niesmak i rozczarowanie. Można powiedzieć, że widzieliśmy prawdziwego Moore'a, jednak marne to pocieszenie dla tych, którzy zapłacili za bilet lub przyjechali z innych miejscowości. 

Jakub Lemiszewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.