Relacja z koncertu R. Stevie'ego Moore'a w poznańskim klubie Dragon.
Stevie Moore już rok
temu miał odwiedzić Poznań wraz ze swoim zespołem. Wtedy koncert legendy
niezależnego grania nie wypalił z powodu problemów zdrowotnych. Tym razem Stevie
wystąpił, jednak czy można to nazwać pełnoprawnym koncertem? Dlaczego? O tym
poniżej.
Jako support w poznańskim klubie Dragon wystąpił zespół
Pictorial Candi. Jest to solowy projekt Candelarii Saenz Valiente (kojarzonej z
ParisTetris). W składzie koncertowym wystąpili również Marcin Masecki, Tomek
Popowski oraz Adam Byczkowski. I co tu dużo mówić, brzmiało to świetnie! Tacy
muzycy nie umieją grać źle. Pictorial Candi
pokazało się z najlepszej strony - porywające kompozycje pełne świeżych
pomysłów, rytmiczne i brzmieniowe akrobacje. Mnóstwo apetycznych dźwięków.
Gdybym musiał użyć gatunkowej łatki to posłużyłbym się terminem no-wave pop,
chociaż i tak jest to krzywdzące uproszczenie. Najlepiej przekonajcie się sami!
Po obiecującym supporcie z niecierpliwością wyczekiwałem
występu prawdziwego papieża lo-fi -
Stevie'ego Moore'a. Autor około 400 albumów przywiózł do polski swój zespół
złożony z młodych muzyków. Stevie to, mimo sędziwego wieku, wieczny nastolatek
– podobno zawsze wybiera najtańsze wino, a koncert rozpoczął pytaniem o to, kto
ma przy sobie zioło. Pierwszą piosenką było spokojne „I've Begun To Fall In
Love”. Romantyczna kompozycja z debiutanckiego Phonography niespodziewanie
przerodziła się w kolejny kawałek – brzmiący jak typowy fragment twórczości
Ramones. Kolejne dwa utwory utrzymane były w dosyć standardowej – rockowej
stylistyce, nic nie zapowiadało tego, co stanie się za chwilę. Stevie usiadł na
scenie, a zespół zaczął grać interesującą improwizację – coś jednak zaczęło
wyglądać niepokojąco. Pozostali muzycy z niepokojem zaczęli patrzeć na nie mogącego
dojść do ładu Moore'a – mimo to grali dalej, po kilkunastu minutach stopniowo
tracąc impet. W końcu przestali grać, Stevie wypędził ich ze sceny i sam zaczął
grać na poszczególnych instrumentach – niestety, nie miało to większego sensu.
Po chwili wyjął zeszyt ze swoimi tekstami i zaczął je recytować. Zmieszana
publiczność nie wiedziała jak reagować. Stevie ostatni raz spytał o zioło i
zniknął. I to by było właściwie na tyle.
Występ Stevie'ego trwał góra 25 minut i pozostawił po sobie
raczej mocny niesmak i rozczarowanie. Można powiedzieć, że widzieliśmy
prawdziwego Moore'a, jednak marne to pocieszenie dla tych, którzy zapłacili za
bilet lub przyjechali z innych miejscowości.
Jakub Lemiszewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.