czwartek, 30 maja 2013

Relacja: Mudhoney i Destructive Daisy w Stodole

Relacja z warszawskiego koncertu Mudhoney. Gig legendy grunge'u opisał Mateusz Romanoski.











Dźwiękowcy Stodoły spokojnie mogliby wydać anty-elementarz ładnego ukręcania bandów, które nie grają na Juwenaliach. Wtorkowy koncert, mimo zaangażowania grających, trudno zaliczyć do w pełni satysfakcjonujących.


Zacznijmy od rozgrzewających przed Mudhoney Destructive Daisy. Kwartetu z Gdyni wskrzeszającego wzorce z początku lat dziewięćdziesiątych, chociaż ja w ich muzyce, przez ładunek hardrockowych zagrywek, słyszę więcej pre-grunge'u spod znaku Mother Love Bone. Sam do tak bezpośredniego czerpania z oczywistych wzorców podchodzę z pewnym dystansem, ale dawno nie widziałem tak dobrze dobranego supportu. Nieliczna grupka słuchaczy przyjęła zespół bardzo ciepło. Po niektórych numerach słychać było nawet przeciągłe piski. Największym atutem, mimo jeszcze mało swobodnego zachowania, zostaje wokalistka, która do tych hardrockowych struktur dodaje godną dawkę cobainowskiej punkowej bejozy. Nie wnikam, ile w tym jest stylizacji, a ile zajawki, bo mamy niewiele rodzimych składów, które pasowałyby tam lepiej. Warto za ten młody zespół trzymać kciuki.
 
Mudhoney? Ci, którzy spodziewali się dzikości wczesnych gigów, które mogli w znakomitej większości obejrzeć tylko na youtube, mogliby się srogo rozczarować. To raczej czwórka uroczych dziadków. Raz ucieszą się z czyichś urodzin, raz pozdrowią support, przed odegraniem bisów podziękują samym sobie za zagranie koncertu (pierwszy raz widziałem taki motyw, bardzo to milutkie). Szczytowymi punktami perwersu było kręcenie pupą Marka Arma, przy tych numerach w których nie gra na gitarze. Jednak od strony wykonawczej nie było na co narzekać. Nie zdziwiłbym się, gdyby dla młodzieży bawiącej się pod sceną był to koncert życia. Repertuarowo mieliśmy „wszystko, co najlepsze” ze znacznym udziałem nowego materiału z Vashing Point. Jedyne, co mogło razić to nieco „stadionowe” podrasowanie niektórych numerów (solówki na bębnach, siermiężne zakończenia, takie sytuacje). 
To, co konkretnie przeszkadzało w obu koncertach, to kompletnie fatalne nagłośnienie. Na koncercie Mudhoney gitara Marka Arma nie brzmiała w ogóle, w momencie kiedy ta dzierżona przez Turnera brzmiała za bardzo, zamiast basu było coś przypominającego gęsi bulgot, a zamiast werbla tłusty tyłek jakiegoś zawodnika sumo. Myślałem, że berło pierwszeństwa pod tym względem dzierży Proxima. Brawo Stodoło, po Mudhoney macie mistrza.


Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.