Relacja z warszawskiego koncertu Mudhoney. Gig legendy grunge'u opisał Mateusz Romanoski.
Dźwiękowcy Stodoły spokojnie
mogliby wydać anty-elementarz ładnego ukręcania bandów, które nie grają na
Juwenaliach. Wtorkowy koncert, mimo zaangażowania grających, trudno zaliczyć do
w pełni satysfakcjonujących.
Zacznijmy od rozgrzewających
przed Mudhoney Destructive Daisy. Kwartetu z Gdyni wskrzeszającego wzorce z
początku lat dziewięćdziesiątych, chociaż ja w ich muzyce, przez ładunek hardrockowych
zagrywek, słyszę więcej pre-grunge'u spod znaku Mother Love Bone. Sam do tak
bezpośredniego czerpania z oczywistych wzorców podchodzę z pewnym dystansem,
ale dawno nie widziałem tak dobrze dobranego supportu. Nieliczna grupka
słuchaczy przyjęła zespół bardzo ciepło. Po niektórych numerach słychać było
nawet przeciągłe piski. Największym atutem, mimo jeszcze mało swobodnego zachowania,
zostaje wokalistka, która do tych hardrockowych struktur dodaje godną dawkę
cobainowskiej punkowej bejozy. Nie wnikam, ile w tym jest stylizacji, a ile
zajawki, bo mamy niewiele rodzimych składów, które pasowałyby tam lepiej. Warto
za ten młody zespół trzymać kciuki.
Mudhoney? Ci, którzy spodziewali się dzikości wczesnych gigów, które mogli w
znakomitej większości obejrzeć tylko na youtube, mogliby się srogo rozczarować.
To raczej czwórka uroczych dziadków. Raz ucieszą się z czyichś urodzin, raz
pozdrowią support, przed odegraniem bisów podziękują samym sobie za zagranie
koncertu (pierwszy raz widziałem taki motyw, bardzo to milutkie). Szczytowymi
punktami perwersu było kręcenie pupą Marka Arma, przy tych numerach w których
nie gra na gitarze. Jednak od strony wykonawczej nie było na co narzekać. Nie
zdziwiłbym się, gdyby dla młodzieży bawiącej się pod sceną był to koncert
życia. Repertuarowo mieliśmy „wszystko, co najlepsze” ze znacznym udziałem
nowego materiału z Vashing Point.
Jedyne, co mogło razić to nieco „stadionowe” podrasowanie niektórych numerów
(solówki na bębnach, siermiężne zakończenia, takie sytuacje).
To, co konkretnie przeszkadzało w obu koncertach, to kompletnie fatalne
nagłośnienie. Na koncercie Mudhoney gitara Marka Arma nie brzmiała w ogóle, w
momencie kiedy ta dzierżona przez Turnera brzmiała za bardzo, zamiast basu było
coś przypominającego gęsi bulgot, a zamiast werbla tłusty tyłek jakiegoś zawodnika
sumo. Myślałem, że berło pierwszeństwa pod tym względem dzierży Proxima. Brawo
Stodoło, po Mudhoney macie mistrza.
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.