Ostatni piątek w
Hydrozagadce okazał się świętem wielbicieli post-hardcore'owych brzmień w
bardziej komercyjnym wydaniu.
Pierwsze zaskoczenie to punktualny start koncertów, czyli coś praktycznie
niespotykanego w warszawskich warunkach. Kiedy wchodziłem do klubu spóźniony o
dziesięć minut, Climates właśnie kończyli grać trzeci numer. Młodzi Brytyjczycy
poradzili sobie znakomicie. Mimo krótkiego stażu na scenie, pod względem
zgrania wiele kapel mogłoby im pozazdrościć. Do mankamentów, co rzadkie w
przypadku Hydrozagadki, można zaliczyć nagłośnienie. Wokalista i gitarzysta od
solówek momentami drażniąco dominowali nad resztą składu. Nie zakłóciło to
odbioru w znacznym stopniu. Zespół zagrał bardzo zwarty, energetyczny set.
Szczególne pochwały należą się Wesowi Thompsonowi, który - co rzadkie - bez
problemu wyciągał zarówno partie skandowane i hardcore'owe wydarcia, jak i
melodyjne (chciałoby się napisać popowe) zaśpiewy. W momencie, kiedy koleżka
miota się pomiędzy sceną a parkietem, jest to rzecz godna podziwu. Niestety,
mimo siódmych potów wylanych przez zespół, był to skład zdecydowanie najgorzej
przyjęty przez publiczność. Z kwestii image'owych – nóżka na odsłuchu podczas
grania solówek nie jest fajna.
Dużo obiecywałem sobie po gigu The Elijah. Słusznie, bo panowie zabrzmieli
naprawdę masywnie. Zadbali też o otoczkę. Wizualizacje w przypadku zespołów tak
mocno zapuszczających się w post-rockowe rewiry robi dużą grę. Puszczane z
taśmy wtręty orkiestrowe w wielu przypadkach brzmią drażniąco pompatycznie.
Szczęśliwie Brytyjczycy nie przekroczyli granicy śmieszności. Niestety, przez
sztywne ramy czasowe (po koncertach miała wystartować zwyczajowa potańcowka),
chłopaki nie mogli bisować.
Closure In Moscow to z kolei kompletnie nie mój cyrk. Podobno są australijską
odpowiedzią na Mars Voltę. Jeśli już na siłę szukać podobieństw z okolic
progresywnych, momentami mogłaby się kłaniać Coheed and Cambria, ale dla mnie
brzmią raczej jak wczesne Panic! At the Disco, które gra ich covery. Do
traktowania występu z przymrużeniem oka skłaniały też błyskotliwe wdzianka
muzyków.
Bardzo udaną i najlepiej
przyjętą przez publiczność sztukę zagrali Dance Gavin Dance. Trzech wokalistów
(z czego jeden wywijający jeszcze na gitarze), których stopień brutalności
partii wokalnych był wprost proporcjonalny do stopnia zakręcenia ich włosów.
Uwagę przyciągał przede wszystkim Will Swan, który ze swoim "odjechanym
image'em" pasowałby idealnie do zespołu Jamesa Browna. Sam skład ze
swobodą akrobaty łączył hardcore'owe napieprzanie z fragmentami funkowymi, jazzowymi
podziałami czy perwersyjnym popem. W tych ostatnich momentach dobrze bronił się
Tilian Pearson, nowy nabytek grupy, nawet przypominał słynnego „singing chorus
guy” z pamiętnego klipu Johna LaJoie. Prawie połowę setlisty zajęły numery z nadchodzącego piątego albumu grupy.
Sądząc po reakcji publiczności jest na co czekać.
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.