sobota, 25 maja 2013

Relacja: Dance Gavin Dance, Closure In Moscow, The Elijah i Climates w Hydrozagadce

Ostatni piątek w Hydrozagadce okazał się świętem wielbicieli post-hardcore'owych brzmień w bardziej komercyjnym wydaniu.












Pierwsze zaskoczenie to punktualny start koncertów, czyli coś praktycznie niespotykanego w warszawskich warunkach. Kiedy wchodziłem do klubu spóźniony o dziesięć minut, Climates właśnie kończyli grać trzeci numer. Młodzi Brytyjczycy poradzili sobie znakomicie. Mimo krótkiego stażu na scenie, pod względem zgrania wiele kapel mogłoby im pozazdrościć. Do mankamentów, co rzadkie w przypadku Hydrozagadki, można zaliczyć nagłośnienie. Wokalista i gitarzysta od solówek momentami drażniąco dominowali nad resztą składu. Nie zakłóciło to odbioru w znacznym stopniu. Zespół zagrał bardzo zwarty, energetyczny set. Szczególne pochwały należą się Wesowi Thompsonowi, który - co rzadkie - bez problemu wyciągał zarówno partie skandowane i hardcore'owe wydarcia, jak i melodyjne (chciałoby się napisać popowe) zaśpiewy. W momencie, kiedy koleżka miota się pomiędzy sceną a parkietem, jest to rzecz godna podziwu. Niestety, mimo siódmych potów wylanych przez zespół, był to skład zdecydowanie najgorzej przyjęty przez publiczność. Z kwestii image'owych – nóżka na odsłuchu podczas grania solówek nie jest fajna.

 
Dużo obiecywałem sobie po gigu The Elijah. Słusznie, bo panowie zabrzmieli naprawdę masywnie. Zadbali też o otoczkę. Wizualizacje w przypadku zespołów tak mocno zapuszczających się w post-rockowe rewiry robi dużą grę. Puszczane z taśmy wtręty orkiestrowe w wielu przypadkach brzmią drażniąco pompatycznie. Szczęśliwie Brytyjczycy nie przekroczyli granicy śmieszności. Niestety, przez sztywne ramy czasowe (po koncertach miała wystartować zwyczajowa potańcowka), chłopaki nie mogli bisować.

 
Closure In Moscow to z kolei kompletnie nie mój cyrk. Podobno są australijską odpowiedzią na Mars Voltę. Jeśli już na siłę szukać podobieństw z okolic progresywnych, momentami mogłaby się kłaniać Coheed and Cambria, ale dla mnie brzmią raczej jak wczesne Panic! At the Disco, które gra ich covery. Do traktowania występu z przymrużeniem oka skłaniały też błyskotliwe wdzianka muzyków. 


Bardzo udaną i najlepiej przyjętą przez publiczność sztukę zagrali Dance Gavin Dance. Trzech wokalistów (z czego jeden wywijający jeszcze na gitarze), których stopień brutalności partii wokalnych był wprost proporcjonalny do stopnia zakręcenia ich włosów. Uwagę przyciągał przede wszystkim Will Swan, który ze swoim "odjechanym image'em" pasowałby idealnie do zespołu Jamesa Browna. Sam skład ze swobodą akrobaty łączył hardcore'owe napieprzanie z fragmentami funkowymi, jazzowymi podziałami czy perwersyjnym popem. W tych ostatnich momentach dobrze bronił się Tilian Pearson, nowy nabytek grupy, nawet przypominał słynnego „singing chorus guy” z pamiętnego klipu Johna LaJoie. Prawie połowę setlisty zajęły numery z nadchodzącego piątego albumu grupy. Sądząc po reakcji publiczności jest na co czekać.


Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.