Pięć lat przerwy nie wpłynęło na formę Mudhoney.
Nie wiem jakie czynniki musiałyby zadziałać, żeby goście z Mudhoney radykalnie zmodyfikowali swoją muzykę. Na swoim dziewiątym albumie grunge’owe dziadki dalej mocno pracują na tytuł największych przedstawicieli bej-rocka. Programowa niechlujność, punkowa energia, refreny stworzone do wykrzykiwania na koncertach, rock'n'rollowe struktury. To wszystko tutaj jest. Pół dekady od poprzedniego Lucky Ones Mudhoney dalej mógłby obdzielić energią zgraję debiutantów.
Już w pierwszym, bardzo stoogesowym „Slipping Away” Mark Arm zawodzi jak Iggy Pop za złotych lat, a cały numer zwieńczony został hendrixowską zgrzytliwością. W „I like it small” i „The Only Son of the Widow from Nain” da się wyczuć ducha proto-punkowców z MC5. „What to do with neutral” przypomina wczesne nagrania Mudhoney (może oprócz absurdalnej, bluesującej partii hammonda), ma też najbardziej nihilistyczno-grunge'owy tekst na płycie. „Chardonnay” to trwające niecałe dwie minuty upunkowione-uniechlujnione rock'n'rollowe zagrywki. „The Final Course” różni się od reszty nagromadzeniem psychodelicznych odlotów w środkowej części. „In This Rubber Tomb” i „I don't remember you” to numery, które spokojnie mogłyby pilotować płytę w radio - mają w sobie dużo niewymuszonej chwytliwości w stylu „Suck Your Dry”. „Sing This Song Of Joy” wyrasta z bardzo mocno z bluesowych korzeni, gdyby zdjąć nogi z przesterów i bardziej okiełznać Markowe pokrzykiwania, numer mogliby przygarnąć jacyś kuzyni The Black Keys. Całość zamyka uber-energertyczny „Douchebags on Parade”.
Nie wiem czy Mark Arm z ekipą wypili eliksir wiecznej młodości, ale wypuścili kolejną, bardzo dobrą płytę. Już odliczam dni do nadchodzącego gigu w Stodole!
8
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.