czwartek, 2 maja 2013

Recenzja: Major Lazer - "Free the Universe" (2013, Secretly Canadian/Mad Decent)


Diplo nabija lufę.










Na początek tradycyjnie GARŚĆ DYNAMITU: podobno pod szyldem Major Lazer ukrywają się wzięci producenci Diplo&Switch (Switch do 2011 roku), którzy po udanej współpracy z M.I.A swój autorski projekt rozpoczęli z wysokiego C nagrywając w Tuff Gong Studio album Guns Don't Kill People... Lazers Do. Publiczność zdobyli singlami: fanów przysporzyło im choćby „Sound of Siren” (echa znajomości z M.I.A.) czy „Pon De Floor” – diabli pańscy, swojego czasu ten banger pulsował od miejskich klubów aż po liceum Staszica!
Okay, być może takie są fakty – tym gorzej dla nich, dla mnie Major Lazer to wciąż ekipa futurystycznych Arnoldów z Jamajki, którzy ratują świat za gram dobrego skuna. Tylko co z tego, skoro po rozwodzie ze Switchem Diplo nabija Majorowi lufę majerankiem Camis?

Lejtmotivem Free The Universe jest reggaeton posadzony na trapowej sprężynie, z którym konfrontują się gwiazdy od Bruno Marsa po Satingold. Sama różnorodność wykonawców zapisuje się na plus, Diplo wykazywał się na tym polu wyczuciem już podczas mixowania dla kultowej audycji Essential Mix w BBC Radio1, kiedy projekt Major Lazer dopiero startował.

Nie okay jest spójność. Czemu? Bo jest zerowa. Free The Universe ni to album, ni składanka; niby wspólny mianownik gra tu stylistyka, a jednak każdy kawałek brzmi na własną modłę: razem nie kleją się za grosz. Uliczne popisy z powtarzaniem frazy „Major Lazer” częściej niż „fuck” w Pulp Fiction również wypadłyby znośniej, gdyby reprezentowały cokolwiek innego niż brak lepszego pomysłu na zagospodarowanie tych kilku sekund; poza tym dowodzą, że granica między konwencją reggaetonu i hip-hopu jednak istnieje i nie należy jej przekraczać. Jak to „składanka”, wydawnictwo ma momenty chlubne i te mniej: przy odsłuchu „Keep Cool” zastanawiałem się nie bez złośliwości czy to nie aby „Major Lazer i Shaggy na tropie listy przebojów Eski”, potem sprawdziłem internety, Shaggy rzeczywiście jest, co z listą przebojów - zobaczymy. Poza tym wszystkie utwory, które nie mają „radiowego” potencjału, są tej płycie właściwie niepotrzebne, nawet tak przyjemne średniaki jak „Reach for the Stars” czy zmontowana do spółki z Vampire Weekend „Jessica”, będąca udaną próbą syntezy reggae i chillwave’u – parkietów nie zawojują, płyty nie robią.

Okay, nagrywanie ze Snoop Lionem czy podrzucanie sampli Beyonce to samo w sobie nic złego, flota płynie, ale kiedy zajęcia poboczne przesłaniają pierwszeństwo własnego programu, wkracza się na bardzo grząski grunt; w ten sposób Diplo ugrzązł na etapie wypieszczenia kilku hitów i przespaniu całej idei wydawania płyty, formule kojarzonej dotąd raczej z jednosezonowymi indie-składami. James Franco zerwał swojego czasu 5-letni związek, bo uznał, że tego wymaga od niego przygotowanie do roli, Diplo powinien posypać głowę popiołem i wziąć trochę przykładu z kolegi.

Póki co dostajemy zdrowo zaprzepaszczony potencjał. Wedle tzw. reguły AC/DC sprzedaż albumu wyznacza odbiór jego poprzednika. Nie widzę powodu, by inaczej miało być z oceną: marnotrawstwo talentu trzeba tępić żywym ogniem.

5 – za album

8 – za „Get Free” (rozciąga się jak guuuuumaaaaa), „Watch Out For This” (bank, że trafi do Fify 2014; przy okazji sygnalizuję ciekawe zjawisko: gra wyrasta na mecenasa sztuki), „You Are No Good” (Danielle Haim!). Bo piosenki są jak dzieci – nie można winić ich za błędy rodziców.

Jacek Wiaderny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.