W
ostatecznym bilansie zysków i strat, tych drugich jest niestety więcej.
Po
czteroletnim hiatusie, z nowym materiałem powraca Victoria Hesketh. Całkiem
długo, ale w świetle tegorocznych powrotów (że przytoczę tylko Pastels, Knife,
Daft Punk, Boards Of Canada itd.) taka przerwa nie robi już dużego wrażenia.
Poza tym już od dwóch lat Little Boots promuje swój album singlami (pierwszy z
nich, „Shake” wyszedł jeszcze w 2011 roku), więc jakby nie patrzeć, byliśmy na
ten album przygotowywani.
Victoria
postawiła na taneczno-imprezowy odcień kawałków, mający być świetnym
soundtrackiem do nocnych zabaw. Stąd tytuł followera Nocturnes ma się rozumieć. Zaszalała? Czekajcie. Stylistyczną
krynicą stało się tu zwłaszcza disco z lat 80-tych, a także taneczna elektronika
w wersji retro tudzież igraszki z wczesną Madonną (ponoć LB powoływała się na
nią w wywiadach). W zrealizowaniu celu pomagają Angielce panowie-producenci:
James Ford (połówka Simian Mobile Disco) i Tim Goldsworty (związany z DFA, a
ostatnio z Herculesem & Love Affair, przy okazji – Andy Butler jest
współkompozytorem i producentem tracka „Every Night I Say I Prayer”). Z takim
zapleczem udało się stworzyć nowy materiał.
Nocturnes ma być dojrzalszym, bardziej
dopracowanym i lepszym krążkiem od debiutu. Hands,
który nigdy jakoś mnie nie poraził, był raczej zestawem średnich tune’ów z
dwoma, może trzema ciekawszymi momentami. Po wysłuchaniu drugiego krążka
niestety wiele się nie zmieniło. Pop w wersji Victorii wciąż niedomaga, brak mu
lekkości, pierwiastków przebojowości, nie ma tu zbyt wielu porywających
refrenów i uzależniających melodii. Często tracki są za długie – zamiast
esencjonalnych trzech minut z hakiem LB rozciąga kawałki do prawie sześciu
minut, co nudzi dość mocno i wzmacnia wrażenie toporności. Wreszcie same
piosenki – kilka z nich to totalne przestrzelenia i pudła.
„Broken
Records” nie dość, że płynie na kiepskim dresiarskim basie, to jeszcze raczy
słuchających kiczowatymi dzwonami i totalnie czerstwym cięciem wokalu (na 2:45
odpadam normalnie). Potem robi się już zupełne dicho, więc o fajnym refrenie
można tylko pomarzyć. „Cresendo” też nie zachwyca – niby piosenkarka
przygotowuje sobie pole do ekstatycznego refrenu, ale wcale ten refren tak nie zmiata.
Czyli bardziej wydmuszka niż killer. „Strangers” z kolei zanudza długaśnym wstępem,
żeby w dalszej części trochę poprawić wrażenie, wprowadzając całkiem zwiewny
chorus, żeby znowu wrócić do nudzenia. Singlowe songi („Every Night I Say A
Prayer” i „Shake”) też w sumie zawodzą, to jednak nie są prawdziwe popowe hity.
Mógłbym jeszcze trochę się poznęcać nad niektórymi indeksami, ale jakieś jasne
punkty na Nocturnes też można wskazać.
Moim
zdaniem najlepszym z nich, otwierającym oczy i uwalniającym się spod
jurysdykcji miałkości, jest „Beat Beat”. Wreszcie czuć zapowiadane disco –
groove wraz z giętkimi basami robią swoje, a gdzieś obok mienią się tęczowe ametysty,
i o to właśnie chodzi. Największe wrażenie robi całe rozplanowanie kompozycji –
zaiste, końcowa polimotywiczna plecionka bardzo rządzi. Na pewno będę wracał. Do
lepszych fragmentów można jeszcze zaliczyć otwieracz „Motorway”, gdzie ciepły
głos Victorii styka się z zimną, wyścieloną oprawą całości. „Confusion” też
może się podobać, bo choć piosenka może nie jest najwyższych lotów, to jednak
refren jedzie.
W
ostatecznym bilansie zysków i strat, tych drugich jest niestety więcej. To
jednak wciąż nie jest album zadowalający i miażdżący popową siłą. Więcej tu
wypełniaczy i nieciekawych klisz, aniżeli zażerających petard. Niby na papierze
wszystko gra – robimy fajny pop w duch ejtisowych szlagierów, jednak kolejny
raz rzeczywistość weryfikuje nasze plany. Może kolejny album Little Boots
sprawi, że jej gwiazda mocno zaświeci, bo na razie u Victorii wciąż jeszcze
noc. Szkoda.
4.5
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.