wtorek, 14 maja 2013

Recenzja: Little Boots – "Nocturnes" (2013, On Repeat)

W ostatecznym bilansie zysków i strat, tych drugich jest niestety więcej.












Po czteroletnim hiatusie, z nowym materiałem powraca Victoria Hesketh. Całkiem długo, ale w świetle tegorocznych powrotów (że przytoczę tylko Pastels, Knife, Daft Punk, Boards Of Canada itd.) taka przerwa nie robi już dużego wrażenia. Poza tym już od dwóch lat Little Boots promuje swój album singlami (pierwszy z nich, „Shake” wyszedł jeszcze w 2011 roku), więc jakby nie patrzeć, byliśmy na ten album przygotowywani.

Victoria postawiła na taneczno-imprezowy odcień kawałków, mający być świetnym soundtrackiem do nocnych zabaw. Stąd tytuł followera Nocturnes ma się rozumieć. Zaszalała? Czekajcie. Stylistyczną krynicą stało się tu zwłaszcza disco z lat 80-tych, a także taneczna elektronika w wersji retro tudzież igraszki z wczesną Madonną (ponoć LB powoływała się na nią w wywiadach). W zrealizowaniu celu pomagają Angielce panowie-producenci: James Ford (połówka Simian Mobile Disco) i Tim Goldsworty (związany z DFA, a ostatnio z Herculesem & Love Affair, przy okazji ­­­– Andy Butler jest współkompozytorem i producentem tracka „Every Night I Say I Prayer”). Z takim zapleczem udało się stworzyć nowy materiał.

Nocturnes ma być dojrzalszym, bardziej dopracowanym i lepszym krążkiem od debiutu. Hands, który nigdy jakoś mnie nie poraził, był raczej zestawem średnich tune’ów z dwoma, może trzema ciekawszymi momentami. Po wysłuchaniu drugiego krążka niestety wiele się nie zmieniło. Pop w wersji Victorii wciąż niedomaga, brak mu lekkości, pierwiastków przebojowości, nie ma tu zbyt wielu porywających refrenów i uzależniających melodii. Często tracki są za długie ­­­­­– zamiast esencjonalnych trzech minut z hakiem LB rozciąga kawałki do prawie sześciu minut, co nudzi dość mocno i wzmacnia wrażenie toporności. Wreszcie same piosenki – kilka z nich to totalne przestrzelenia i pudła.

„Broken Records” nie dość, że płynie na kiepskim dresiarskim basie, to jeszcze raczy słuchających kiczowatymi dzwonami i totalnie czerstwym cięciem wokalu (na 2:45 odpadam normalnie). Potem robi się już zupełne dicho, więc o fajnym refrenie można tylko pomarzyć. „Cresendo” też nie zachwyca – niby piosenkarka przygotowuje sobie pole do ekstatycznego refrenu, ale wcale ten refren tak nie zmiata. Czyli bardziej wydmuszka niż killer. „Strangers” z kolei zanudza długaśnym wstępem, żeby w dalszej części trochę poprawić wrażenie, wprowadzając całkiem zwiewny chorus, żeby znowu wrócić do nudzenia. Singlowe songi („Every Night I Say A Prayer” i „Shake”) też w sumie zawodzą, to jednak nie są prawdziwe popowe hity. Mógłbym jeszcze trochę się poznęcać nad niektórymi indeksami, ale jakieś jasne punkty na Nocturnes też można wskazać.

Moim zdaniem najlepszym z nich, otwierającym oczy i uwalniającym się spod jurysdykcji miałkości, jest „Beat Beat”. Wreszcie czuć zapowiadane disco – groove wraz z giętkimi basami robią swoje, a gdzieś obok mienią się tęczowe ametysty, i o to właśnie chodzi. Największe wrażenie robi całe rozplanowanie kompozycji ­– zaiste, końcowa polimotywiczna plecionka bardzo rządzi. Na pewno będę wracał. Do lepszych fragmentów można jeszcze zaliczyć otwieracz „Motorway”, gdzie ciepły głos Victorii styka się z zimną, wyścieloną oprawą całości. „Confusion” też może się podobać, bo choć piosenka może nie jest najwyższych lotów, to jednak refren jedzie.

W ostatecznym bilansie zysków i strat, tych drugich jest niestety więcej. To jednak wciąż nie jest album zadowalający i miażdżący popową siłą. Więcej tu wypełniaczy i nieciekawych klisz, aniżeli zażerających petard. Niby na papierze wszystko gra – robimy fajny pop w duch ejtisowych szlagierów, jednak kolejny raz rzeczywistość weryfikuje nasze plany. Może kolejny album Little Boots sprawi, że jej gwiazda mocno zaświeci, bo na razie u Victorii wciąż jeszcze noc. Szkoda.

4.5

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.