piątek, 17 maja 2013

Recenzja: Death Grips - "No Love Deep Web" (2012, własne)

Sporo czasu zeszło mi na zabranie się za zrecenzowanie tego materiału. Dopiero teraz przetrawiłem wszystko, co niesie ze sobą No Love Deep Web . Przechodziłem przez etapy sceptycyzmu, niezdrowej fascynacji, aż do epizodycznego powracania do niego. Death Grips to ciężki orzech do zgryzienia, ale nie tylko dla mnie.  









No Love Deep Web
jest butem na ryj konwencji do tego stopnia, że tęgie głowy z Dead End Hip Hop nie wiedziały, co o nim powiedzieć. Nie chcieli nawet zabierać się za recenzowanie trójki. Oddelegowali Myke'a C-Town, jedynego z całej ekipy, który słucha czegoś poza rapem i jazzem. 

Duża część ekip parających się muzyką przy trzecim albumie zalicza glebę. W przypadku Death Grips nie ma mowy o odcinaniu kuponów z przeszłości. Każdy album ma unikalny klimat i groove. Totalnie lo-fi, punkerski z ordynarnie wklejonymi samplami Ex Military czy wielkomiejski, industrialny, wygładzony krepinową delikatnością Money Store. No Love Deep Web nie jest ani tak brudne jak debiut, nie jest też tak przystępne jak, momentami wręcz klubowy, drugi album. Jest jednak zachowana ciągłość, a elementy, które stanowią o wyjątkowości DG grają główne skrzypce. No Love Deep Web to walenie z barana w ścianę, walenie w surową, schizofreniczną ścianę dźwięku. To nie niestrawne, dusznawe, lekko niepokojące tripy okraszone okultystycznymi i gnostyckimi wtrętami znane z Money Store. W przypadku trójki jest o wiele bardziej duszno i agresywnie. Wszystko to zatopione w gęstym transie neo-plemiennych beatów Zacha Hilla. Przygniatające, posępne, industrialowe podkłady pod nawijkę Ride'a przelewają się z dźwiękami przywodzącymi na myśl czas, kiedy brytyjska scena punkowa powiła rave.
Wiele osób przechodzi obok Death Grips, bo dostrzegają coś naprawdę przerażającego. Gimby mogą widzieć coś niepokojącego w Tyler the Creator, ale prawda jest taka, że mijają ludzi pokroju Mc Ride'a ze spuszczoną głową. Dla ignorantów może jawić się jako nieszkodliwy menel albo crackhead, ale parafrazując Myke'a C-Town – Nie ma nic bezpiecznego w Death Grips.
Postać, która wyłania się z tekstów Mc Ride'a, to niemyta dusza, Witkacowski schizoid. Psychonauta zapuszczający się w miejsca omijane przez większość społeczeństwa szerokim łukiem. Jeżeli nawet tam wchodzą, to robią to nieświadomie, bezrefleksyjnie. Wypierają bodźce i doświadczenia w nich nabyte. Problem Ride'a, a może błogosławieństwo, to brak możliwości wymazania owych wspomnień. Co sam powtarza, skupia się na tym, co jest wewnątrz. Naturalnie, nie darzy sympatią otaczającego go świata. Nihilizm to jedno, ale eskapizm nie jest w jego przypadku bezcelowy, brodzenie w najpodlejszych zakamarkach zarówno wewnętrznego, jak i zewnętrznego świata to nic nowego. Świadome stąpanie po krawędzi, przekraczanie granic percepcji, czy wreszcie zimne obserwacje atawistycznych popędów to nic innego, jak zbieranie materiału badawczego. Ścieżki te przemierzali wszelkiej maści wizjonerzy, wieszcze, pustelnicy, czy wreszcie szamani z kręgu kultur dionizyjskich. W tym poszukującym gronie znaleźć można Blake'a, Junga, Huxleya czy wspomnianego wcześniej Witkacego.

No Love Deep Web to kocioł. Pływa w nim oldschoolowy jungle, rave i industrial. Wszystko warzone jest z zacietrzewieniem i skrupulatnością godnymi obrzędów ludów pierwotnych. Tyle, że to plemię brzmi jakby parało się na co dzień redukcją rudy. Przyciągnięty biciem bębnów zaglądasz do kotła i widzisz coś więcej niż surówkę hutniczą.

Grzegorz Ćwieluch

1 komentarz:

Zostaw wiadomość.