Sporo czasu zeszło mi na
zabranie się za zrecenzowanie tego materiału. Dopiero teraz przetrawiłem
wszystko, co niesie ze sobą No Love Deep Web . Przechodziłem przez etapy
sceptycyzmu, niezdrowej fascynacji, aż do epizodycznego powracania do niego.
Death Grips to ciężki orzech do zgryzienia, ale nie tylko dla mnie.
No Love Deep Web jest butem na ryj konwencji do tego stopnia, że tęgie głowy z Dead End Hip Hop nie wiedziały, co o nim powiedzieć. Nie chcieli nawet zabierać się za recenzowanie trójki. Oddelegowali Myke'a C-Town, jedynego z całej ekipy, który słucha czegoś poza rapem i jazzem.
No Love Deep Web jest butem na ryj konwencji do tego stopnia, że tęgie głowy z Dead End Hip Hop nie wiedziały, co o nim powiedzieć. Nie chcieli nawet zabierać się za recenzowanie trójki. Oddelegowali Myke'a C-Town, jedynego z całej ekipy, który słucha czegoś poza rapem i jazzem.
Duża część ekip parających
się muzyką przy trzecim albumie zalicza glebę. W przypadku Death Grips nie ma
mowy o odcinaniu kuponów z przeszłości. Każdy album ma unikalny klimat i
groove. Totalnie lo-fi, punkerski z ordynarnie wklejonymi samplami Ex
Military czy wielkomiejski, industrialny, wygładzony krepinową delikatnością
Money Store. No Love Deep Web nie jest ani tak brudne jak debiut,
nie jest też tak przystępne jak, momentami wręcz klubowy, drugi album. Jest
jednak zachowana ciągłość, a elementy, które stanowią o wyjątkowości DG grają
główne skrzypce. No Love Deep Web to walenie z barana w ścianę, walenie
w surową, schizofreniczną ścianę dźwięku. To nie niestrawne, dusznawe, lekko
niepokojące tripy okraszone okultystycznymi i gnostyckimi wtrętami znane z Money
Store. W przypadku trójki jest o wiele bardziej duszno i agresywnie.
Wszystko to zatopione w gęstym transie neo-plemiennych beatów Zacha Hilla.
Przygniatające, posępne, industrialowe podkłady pod nawijkę Ride'a przelewają
się z dźwiękami przywodzącymi na myśl czas, kiedy brytyjska scena punkowa powiła
rave.
Wiele osób przechodzi obok
Death Grips, bo dostrzegają coś naprawdę przerażającego. Gimby mogą widzieć coś
niepokojącego w Tyler the Creator, ale prawda jest taka, że mijają ludzi
pokroju Mc Ride'a ze spuszczoną głową. Dla ignorantów może jawić się jako
nieszkodliwy menel albo crackhead, ale parafrazując Myke'a C-Town – Nie ma
nic bezpiecznego w Death Grips.
Postać, która wyłania się z
tekstów Mc Ride'a, to niemyta dusza, Witkacowski schizoid. Psychonauta
zapuszczający się w miejsca omijane przez większość społeczeństwa szerokim
łukiem. Jeżeli nawet tam wchodzą, to robią to nieświadomie, bezrefleksyjnie.
Wypierają bodźce i doświadczenia w nich nabyte. Problem Ride'a, a może
błogosławieństwo, to brak możliwości wymazania owych wspomnień. Co sam powtarza,
skupia się na tym, co jest wewnątrz. Naturalnie, nie darzy sympatią
otaczającego go świata. Nihilizm to jedno, ale eskapizm nie jest w jego
przypadku bezcelowy, brodzenie w najpodlejszych zakamarkach zarówno
wewnętrznego, jak i zewnętrznego świata to nic nowego. Świadome stąpanie po
krawędzi, przekraczanie granic percepcji, czy wreszcie zimne obserwacje
atawistycznych popędów to nic innego, jak zbieranie materiału badawczego.
Ścieżki te przemierzali wszelkiej maści wizjonerzy, wieszcze, pustelnicy, czy wreszcie
szamani z kręgu kultur dionizyjskich. W tym poszukującym gronie znaleźć można
Blake'a, Junga, Huxleya czy wspomnianego wcześniej Witkacego.
No Love Deep Web to kocioł. Pływa w nim oldschoolowy
jungle, rave i industrial. Wszystko warzone jest z zacietrzewieniem i
skrupulatnością godnymi obrzędów ludów pierwotnych. Tyle, że to plemię brzmi
jakby parało się na co dzień redukcją rudy. Przyciągnięty biciem bębnów
zaglądasz do kotła i widzisz coś więcej niż surówkę hutniczą.
Grzegorz Ćwieluch
art
OdpowiedzUsuń