Tego nie spodziewał się chyba nikt...
Wieczór w Palladium rozpoczęła grupa The &. Własne utwory, przeplatane ciekawymi coverami, zrobiły naprawdę dobre wrażenie. Panowie pokazali, że mają potencjał, by wkrótce zawojować w muzyce naprawdę dużo. Stylistyka, w jakiej się obracają idealnie korespondowała z tym, co dopiero mieliśmy usłyszeć.
Kiedy na scenie pojawiła się
gwiazda wieczoru, publiczność wpadła w euforię. Nie wyszła z niej już do końca
koncertu. Jak żyję, TAKIEGO powitania polskiego zespołu jeszcze nie widziałem.
Kamp! zostali przyjęci z entuzjazmem podobnym do tego, przy okazji pojawienia
się Tupaca na Coachelli, czy ostatnich koncertów LCD Soundsystem - bez cienia
przesady. Skakał tłum pod sceną, skakał tłum na balkonie, a panowie również
bawili się w najlepsze. Usłyszeliśmy perfekcyjnie zgrany set największych
hitów, jak „Heats” i utworów mniej znanych (jeśli o takich można jeszcze mówić
w przypadku Kamp!), połączonych wysyconymi elektroniką wstawkami. Wszystko to w
wyjątkowej oprawie świetlnej, w niczym nie odstępującej koncertom topowych
gwiazd wielkiego formatu. Kamp! zaserwowali absolutnie bezbłędny, ponadgodzinny
występ na naprawdę światowym poziomie. Publika jednak domagała się więcej i
zatrzymała zespół na scenie przez kolejne pół godziny. Na zakończenie
usłyszeliśmy rozbudowane do granic możliwości „Breaking a Ghost’s Heart” –
finał, o jakim marzyłem (a mam nadzieję, że trio z Łodzi też) naprawdę od
dawna.
Myślę, że to już ten czas, kiedy
małe, zatłoczone kluby powoli muszą zostać zastąpione halami koncertowymi.
Kamp! to fenomen, o którym jeszcze nieraz usłyszymy. Ktoś może zarzucić, że
znacznie przehajpowany. Jednak panowie zdecydowanie bronią się genialnymi
live'ami. A ten w Palladium właśnie taki był.
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.