wtorek, 9 kwietnia 2013

Recenzja: Youth Lagoon - "Wondrous Bughouse" (2013, Fat Possum)

The 51 minutes of Hibernation.









Czy można szumieć Brianem Eno nie będąc Haroldem Buddem? Czy można z keyboardu uczynić ołtarz nakryty indiańskim kocem i wypaść tylko w 50% pretensjonalnie? Czy można każdy wzorzysty kawałek materiału nazywać indiańskim kocem i pisać recenzje muzyczne? Trzy razy tak, Youth Lagoon przechodzi do następnego etapu. A w nim…

GARŚĆ DYNAMITU: Youth Lagoon, autorski projekt Trevora Powersa, to żywy dowód na to, że od czasów Blues Magoos double oo pozostaje cool i nie matura, lecz szczere kompleksy czynią artystę – to wiedział już Gombrowicz.  W tym przypadku głęboki lęk przed śmiercią i kruchość istnienia przywiodły Trevora na ścieżkę autoterapii przy pomocy sztuki. „Nie jestem za dobrym mówcą, więc tworzę muzykę” – twierdzi psych-popowy artysta (Matko Boska, jak to tak działa, niech ktoś ożywi Gomułkę i posadzi go za konsoletą!)

Sam Trevor jest raczej typem samotnego parapeciarza, który do swojego świata wpuszcza jeszcze echa perkusyjne i gitary, choć tych raczej nie wypuszcza bez filtra migoczących pogłosów. W Pitchfork TV występuje z całym zespołem, z którym wchodzi także do studia, ale cały proces twórczy odbywa w towarzystwie wyłącznie swoich własnych myśli (zresztą zagadnienie jednoosobowej drogi nagrań zasługuje na oddzielne tomiszcze, i to nawet jeśli zapomnimy na chwilę o całym folkowym songwritingu spod znaku Dylana).

Wstępnie tytuł tego tekstu miał brzmieć: “YT koweruje YT” i nie bez powodu. Podtrzymuję w pełni tę ex-tytułową tezę, ale ponieważ w rankingu najbardziej poważnych ludzi my, czytelnicy portali muzycznych plasujemy się w ścisłej czołówce tuż za konserwatywnymi liberałami, śpieszę z wytłumaczeniem. Wondrous Bughouse nie jest kolejnym etapem w twórczości Powersa, a kolejnym jej krokiem; nową wersją starego, które znamy z debiutanckiego krążka The Year of Hibernation. Obie płyty charakteryzują się nienaganną harmonią, która rozchodzi się z rzadka, a nie gubi prawie wcale. Natomiast to debiut był zdecydowanie bardziej nieśmiały, włącznie z singlowym „Afternoon”, które osobiście wciąż bezskutecznie próbuję zagwizdać pod wodą. Sofomor mówi już odważniej, a zarazem wciąż delikatnie o lękach YT (być może to pseudo przyjmie się również w waszym słowniku, mi przypadło do gustu jako połączenie JT i ET, czyli trochę dziwacznego, trochę kosmicznego, a zarazem stylowego kolesia, którego ogólnie wszyscy kochają). Również produkcja stoi tu na znacznie wyższym poziomie, ale po sukcesie pierwszego albumu to właściwie standard, więc jest ona nie tyle zaletą, co jej brak byłby poważnym faux pas.

Trzeba jednak powiedzieć, że TO NIE JEST KOLEJNA PŁYTA RELAKSACYJNA. Zbyt wiele mamy tu, celowo użyję podwójnego cudzysłowu „„hooków”” – mocne wejście w drugim „Mute” oparte na co nieco banalnej, hipnotycznej melodyjce, a potem gitarowych surmach, bis w „Pelican Man”, w „Raspberry Crane” na wysokości minuty brzmienie rodem z Shire, która potem powraca w coraz to nowych aranżacjach… można przy Wondrous Bughouse drzemać, och można, ale raczej nie medytować. Wracając jeszcze na chwilę do tematu prostych melodii, odnoszę wrażenie, że YT w ogóle nieźle dogadałby się z twórcami pozytywek i platformówek. Z tą różnicą, że on swoje małe pomysły składa w pełne kompozycje, co, oprócz zawsze przejętej, czasem skowycząco-szlochającej chłopięcej barwy głosu, stanowi jego największy atut.

Wypadałoby wspomnieć o ostatnim aspekcie tej udanej płyty, której jedyną poważną wadą jest to, że niektórzy po prostu nie będą mogli jej ścierpieć i czym prędzej odłożą na półkę jako nudy na pudy: tekstach. Poetyckie wersety o malinowych żurawiach wzbudzają więcej interpretacji niż kontrowersji, a i bez tych się nie obywa, słowem: działają na wyobraźnię. Czego na koniec dobry przykład poniżej, wiążący się z palącą od czasu do czasu każdego z nas kwestią tarć na linii ucho-oko:
Refren utworu „Dropla” w wersji Trevora:
You’ll never die, you’ll never die, you’ll never die…
W wersji Jacka:
You and I, you and I, you and I…
W wersji internautów:
You'll never da, you'll never da, you'll never daaaaa…

7

P.S. Z cyklu CO POETA MIAŁ NA MYŚLI (w którym zamiast kwestionować kompetencje autora w komentarzach możecie dopisywać własne typy): Opener Wondrous Bughouse – „Through Mind and Back” straszy chirurgicznymi częstotliwościami a la horror „Dentysta” i moja interpretacja wygląda tak: w tym utworze Trevor krystalizuje swoją fobię za pomocą ostatniego muzycznie uporządkowanego dźwięku, jaki kiedykolwiek powstanie w związku z jego istnieniem – dźwięku pulsoksymetru przy szpitalnym łóżku śmierci. Powiało trupem.

Jacek Wiaderny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.