poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Recenzja: Tomahawk – "Oddfellows" (2013, Ipecac Recordings)

Rockowe gadki bez jatki











Pop ma boysbandy, rock ma supergrupy, a jedna z nich – Tomahawk - wraca z czwartym już albumem, sześć lat po udanym pomyśle o nieco mniej udanym wykonaniu, jakim było Anonymous. Czy to nie podejrzane, że Patton, silnik napędowy FNM, Fantomasa i gadzyliona innych projektów, nie pożarł się jeszcze z gitarzystą Jesus Lizard? Bardziej niż szczęśliwe małżeństwo z trzydziestoletnim stażem, ale podejrzewam, że Mike Patton po prostu n i e  m a  c z a s u na kłótnie.

Mówi się o nim, że jest szaleńcem, geniuszem i pracoholikiem. Na Oddfellows widać głównie to trzecie, trochę drugiego, pierwszego raczej niewiele. Maskę gazową odłożył, póki co, do szafy, zepchnął w głębiny duszy alter ego odnajdującego się w obłąkańczym absurdzie Mr.Bungle’a (może za wyjątkiem dublowania gitar przez wokalne pom-pom ukryte w „Choke Neck”), tu dopuszcza do głosu bardziej przebojowy sznyt. Należy jednak zwrócić uwagę na zasadniczą różnicę, jaka rozziewa między pojęciem „dopuścić do głosu przebojowość”, a „rzucić się na przebojowość jak szczerbaty na suchary i z podobnymi intencjami”.

Panowie nagrywali Oddfellows w studiu Dana Auerbacha, ze szklaneczką Bourbona w dłoni, uniknęli jednocześnie wchodzenia do niego w stanie Beasts of Bourbon, w ogóle nie czuć tu za wiele z bestii: trochę szkoda, ale to lepsze niż gdyby mieli pozować. Tomahawk świadomie nie celuje w muzyczny Olimp, na niedługich, bo 3-i czterominutowych kawałkach zrezygnował ze szczytujących solówki i gitarowej wścieklizny w zamian za gwarancję uniknięcia dłużyzny&nudziarstwa; nie oznacza to jednocześnie braku ciekawych pomysłów, choć raczej na pojedyncze utwory niż cały krążek. To mieszanka doświadczeń wszystkich muzyków składu, bezstresowe połączenie zadziory Denisona, niezmordowanego pałowania Staniera i basującego dla Tomahawk od 2012 roku Trevora Dunna. Oraz głosu Pattona, który, jeśli zawodzi, to tylko w „Waratorium”, który wije się jak wąż od liryzmu do hałłakowania. W przypadku tego faceta znacznie lepszym określeniem aniżeli standardowy „multiinstrumentalista” wydaje się: multitalent.

Nie podzielam zachwytu niektórych nad singlowym „Stone Letter”, bo, choć energii mu nie brak, „South Paw” sprawia wrażenie dużo lepszego kandydata –  jaskiniowe łupanie Denisona, przeplatająca się szeroka gama temp i nastrojów, w finale Mike brzmiący jak rozmowa dwóch własnych jaźni. Natężenie koncepcji znalazło niezłe odbicie w „The Quite Few”, na wiór starty głos nadziany na riff, z początku nieuchwytne podkręcenia i pętle spuentowane wariackim tańcem dźwięków. Album zamyka „Typhoon”, gdzie klasyczny rytm podbijają gitary nachodzące na bębenki (z całą dwuznacznością), zresztą ten motyw to jeden z przewodnich całej płyty.

Oddfellows okazuje się luźną syntezą tego, co w muzyce rockowej pomysłowe czy wirtuozerskie, z garażowym duchem buntu; dla fanów szarpania strun spora gratka.

6.5

Jacek Wiaderny 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.