Rockowe gadki bez
jatki
Pop ma boysbandy, rock ma supergrupy, a jedna z nich – Tomahawk - wraca z czwartym już albumem, sześć lat po udanym pomyśle o nieco mniej udanym wykonaniu, jakim było Anonymous. Czy to nie podejrzane, że Patton, silnik napędowy FNM, Fantomasa i gadzyliona innych projektów, nie pożarł się jeszcze z gitarzystą Jesus Lizard? Bardziej niż szczęśliwe małżeństwo z trzydziestoletnim stażem, ale podejrzewam, że Mike Patton po prostu n i e m a c z a s u na kłótnie.
Mówi
się o nim, że jest szaleńcem, geniuszem i pracoholikiem. Na Oddfellows widać głównie to trzecie,
trochę drugiego, pierwszego raczej niewiele. Maskę gazową odłożył, póki co, do
szafy, zepchnął w głębiny duszy alter ego odnajdującego się w obłąkańczym
absurdzie Mr.Bungle’a (może za wyjątkiem dublowania gitar przez wokalne pom-pom
ukryte w „Choke Neck”), tu dopuszcza do głosu bardziej przebojowy sznyt. Należy
jednak zwrócić uwagę na zasadniczą różnicę, jaka rozziewa między pojęciem
„dopuścić do głosu przebojowość”, a „rzucić się na przebojowość jak szczerbaty
na suchary i z podobnymi intencjami”.
Panowie
nagrywali Oddfellows w studiu Dana Auerbacha,
ze szklaneczką Bourbona w dłoni, uniknęli jednocześnie wchodzenia do niego w
stanie Beasts of Bourbon, w ogóle nie
czuć tu za wiele z bestii: trochę szkoda, ale to lepsze niż gdyby mieli pozować.
Tomahawk świadomie nie celuje w muzyczny Olimp, na niedługich, bo 3-i czterominutowych
kawałkach zrezygnował ze szczytujących solówki i gitarowej wścieklizny w zamian
za gwarancję uniknięcia dłużyzny&nudziarstwa; nie oznacza to jednocześnie
braku ciekawych pomysłów, choć raczej na pojedyncze utwory niż cały krążek. To
mieszanka doświadczeń wszystkich muzyków składu, bezstresowe połączenie
zadziory Denisona, niezmordowanego pałowania Staniera i basującego dla Tomahawk
od 2012 roku Trevora Dunna. Oraz głosu Pattona, który, jeśli
zawodzi, to tylko w „Waratorium”, który wije się jak wąż od liryzmu do
hałłakowania. W przypadku tego faceta znacznie lepszym określeniem aniżeli
standardowy „multiinstrumentalista” wydaje się: multitalent.
Nie podzielam zachwytu
niektórych nad singlowym „Stone Letter”, bo, choć energii mu nie brak, „South
Paw” sprawia wrażenie dużo lepszego kandydata – jaskiniowe łupanie Denisona, przeplatająca się
szeroka gama temp i nastrojów, w finale Mike brzmiący jak rozmowa dwóch
własnych jaźni. Natężenie koncepcji znalazło niezłe odbicie w „The Quite Few”, na
wiór starty głos nadziany na riff, z początku nieuchwytne podkręcenia i pętle
spuentowane wariackim tańcem dźwięków. Album zamyka „Typhoon”, gdzie klasyczny
rytm podbijają gitary nachodzące na bębenki (z całą dwuznacznością), zresztą
ten motyw to jeden z przewodnich całej płyty.
Oddfellows okazuje się luźną syntezą tego, co w muzyce
rockowej pomysłowe czy wirtuozerskie, z garażowym duchem buntu; dla fanów
szarpania strun spora gratka.
6.5
Jacek Wiaderny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.