czwartek, 25 kwietnia 2013

Recenzja: The Flaming Lips - "The Terror" (2013, Bella Union/Warner Bros)

Nowy album The Flaming Lips - kolejny zgryw Wayne'a Coyne'a, kontynuacja wcześniej obranej drogi czy...no właśnie, co?












Ile osób, tyle opinii na temat The Terror. Jednym najnowsze wydawnictwo Flaming Lips się podoba, innym przynosi soczyste ziewnięcia, piasek w oczy i gwarantuje kilka godzin dobrego snu. Prawda jest taka, że Wayne Coyne przygotował materiał odbiegający od wcześniejszych studyjnych nagrań zespołu, chociaż to dziwić raczej nie powinno. Bo kto, jak kto, ale Flaming Lips kombinować uwielbiają, a każde kolejne wydawnictwo - nieważne, czy chodzi o album długogrający, epkę czy pojedyncze utwory/projekty - wnosiło "coś nowego" do stylu Amerykanów.

Gwiazdy OFF Festivalu 2010 mają na swoim koncie własną wersję The Dark Side of the Moon, kosmiczny film nakręcony w ogrodzie Coyne'a, niegdysiejszy hymn Oklahomy, osiągnięty rekord Guinnessa w wykonywaniu największej ilości koncertów, kolaboracje z najróżniejszymi artystami (od Neon Indian, przez Lightning Bolt, Henry'ego Rollinsa po Keshę) czy wydanie Zaireeki, albumu składającego się z czterech płyt, których należało słuchać jednocześnie, żeby nagrania miały przysłowiowe "ręce i nogi". Biorąc pod uwagę miłość The Flaming Lips do kombinowania i udziwnień (czekoladowe serce jako opakowanie na Walentynki, gumowe czaszki i inne organy jako pudełka na empetrójki), nie powinno zaskakiwać odejście od pełnych ciepłych kolorów brzmień znanych z At War With The Mystics czy Heady Fwends. Jeśli zaś spojrzy się na tę płytę przez pryzmat tych ostatnich pojedynczych nagrań, sytuacja, wydaje się, jest już całkiem przejrzysta.

Idąc tym tropem, już wcześniejsze kawałki zapowiadały zmiany. "6 Hour Song (Found a Star on the Ground)", chociaż oparty w głównej mierze na żywym i szybkim tempie, wypełniany był drone'owym natężeniem zgiełku, wprowadzając tym samym pewne wyczuwalne napięcie. Jeśli utwór sześciogodzinny był nie do końca pełną zapowiedzią nowego,  7 Skies H3 z całą pewnością można uznać za trafną wizytówkę. Trwający dobę kawałek pozostawmy samemu sobie i skupmy się na The Terror.

A płyta to bardzo ciekawa, przy okazji konceptualna i, co jest standardem w przypadku Flaming Lips, smutna. Już zresztą sama otoczka powstawania albumu była dość szczególna. Wiadomo, że w każdej recenzji i tekście dotyczącym The Terror już o tym pisano - że prawdziwa próba dla Stevena Drozda, że walka z ciężkim nałogiem i same nagrywki były przeplatane z różnymi terapiami. Że trzynasty studyjny długograj to ukłon w ciemną stronę życia i kwestii z nią (tą ciemną stroną życia) związanych. Tematycznie zatem jest tak jakby standardowo - ból świata, pustka, samotność, osłupienie i w ogóle mrok pełną gębą. Z tym, że jeśli wcześniej Wayne Coyne ubierał te same hasła w kolorowe, kipiące od radości i przepychu melodie, tak w tym przypadku Amerykanie położyli nacisk na surowe, wyzbyte barw brzmienie. Dowodem niech będzie praktycznie całkowita rezygnacja z perkusji i odejście od koncepcji rocka w klasycznym rozumieniu. Gitary? Znajdą się, ale sporadycznie, bo skupienie poszło raczej w stronę syntezatorów. Syntezatorów i ambientu.

Tego oczywiście jeszcze nie zapowiada otwierający wydawnictwo "Look...The Sun is Rising", gdzie zespół postanowił pobawić się trochę gitarami i perkusją. Cięte riffy nadają utworowi nerwowego wydźwięku, chociaż wokal Coyne'a, przepuszczony przez różne pogłosy i wrzucający w wir echa, kontrastuje z tym niespokojnym lejtmotywem. Jeśli jednak ktoś, po przesłuchaniu pierwszego indeksu, myślał, że tak żywo i semi-dynamicznie będzie dalej, był w błędzie. Eteryczny śpiew Wayne'a oczywiście obcuje ze słuchaczami dalej, jednak "Płonące Usta" odstawiły gitary już w kolejnym "Be Free, A Way". Co mamy w zamian? Długie, ciągnące się palety ambientowych barw i syntezatorowe, dość rozległe pejzaże. W tle rozmytych klawiszy, gdzieś w oddali, uderza monotonny bit, nadając utworowi sypialnego charakteru. "Try To Explain" tylko wcześniej zastosowane rozwiązania powiela, a Coyne, co trzeba przyznać, umiejętnie bawi się natężeniem ciszy i hałasu. Refrenowe momenty mogą kojarzyć się, co będzie nieco naciągane, z ugładzoną wersją Justina Vernona, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę nagrania pochodzące z Bon Iver i fakt, że Flaming Lips "zrobili to" w sposób purytański, bez zbędnego przepychu, bez ogromnej ilości instrumentów i wymyślnych aranżacji. Urzekająco brzmi końcówka "Try To Explain" - znowu pogłosy, kolejny raz echo, podkręcona głośność i spokojne pojękiwanie Wayne'a potrafią uderzyć w słuchacza i robią to w sposób znakomity.

Równie ożywione co mroczne syntezatory w "You Lust" brzmią podobnie do tych kojarzących się z projektu Ford & Lopatin. Niespokojne akordy i powracająca po dwuutworowej banicji perkusja to rzeczy, które mogą i mają prawo się podobać, a w zetknięciu z rozdygotanymi, pełnymi napięcia elektronicznymi wstawkami kontynuują obraną na samym początku drogę. Flaming Lips tą płytą bawią się ze słuchaczem, zwodzą go i jednocześnie hipnotyzują. Z nagrań przebija się znany im psychodeliczny posmak, dźwięki niepewności i, jak to jest w przypadku końcówki tytułowego "The Terror", kakofonii, gdy muzycy nachodzą na siebie nawarstwijaącymi się dźwiękami.

Wspominałem o momentach spójnych z 7 Skies H3 i te faktycznie są. Wyczuwalne może nie przy pierwszym odsłuchu (wchodzi jak po maśle), ale z każdym kolejnym odtworzeniem są łatwo wyczuwalne. Chodzi przede wszystkim o "Butterfly (How Long It Takes To Die)", utworze zbudowanym, jak w przypadku otwierającego "Look...The Sun Is Rising", na rwących gitarach i przeciągłych pasmach klawiszy i pobrzękującej w tle harmonijnej perkusji. O porównanie pokusiłem się trochę na siłę, bo trwający dobę(!) kawałek(?) to zbyt duża psychodela, ale The Terror ma przebłyski. Te najlepiej słychać w końcówkach poszczególnych nagrań i w "Always There...In Our Hearts", prawdziwym "numerze jeden" płyty numer trzynaście w studyjnym dorobku Flaming Lips. Tempo narasta, nawarstwienie się brzmień instrumentów tylko potęguje siłę kompozycji sprawiając, "Always There...In Our Hearts" można postrzegać jako jedno z ciekawszych zakończeń płytowych.

Podsumowanie The Terror? Jest zbyteczne - ta płyta to realny majstersztyk, pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów Flaming Lips, wariacji Wayne'a Coyne'a czy ambientu, bo w tę stronę poszli Amerykanie. To album idealny na koniec świata, na samotność i pasujący do kontemplowania życia, o!
8.5

Piotr Strzemieczny                                                   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.