Charli XCX jak najbardziej na propsie.
Nie od dziś wiadomo, że w obrębie
działań artystyczny nobilitowane są niezwykłe zestroje. Im bardziej
niespotykany, tym większa jego wartość, choćby przez wzgląd na przełamanie
paradygmatu oryginalności. W poezji wyraża się to za pomocą zestawiania ze sobą
słów w taki sposób, żeby poprzez wzajemne „zdziwienie” tworzyły coś nowego. Bohaterka
niniejszego tekstu, artystka z muzycznego świata, również wpisuje się w schemat
interesujących połączeń.
Charlotte Aitchison to młoda
songwriterka, która otwarcie przyznaje, że w pewnym stopniu na jej twórczość
wpływ miały Spice Girls. Na przeciwległym biegunie inspiracji melduje się
Winona Ryder circa Beetlejuice.
Dorzućmy do tego Madonnę, Christinę Aguilerę oraz Björk, a ze sfery filmu The Addams Family i The Walking Dead,
a narysuje się nam obraz stylu Charli XCX. Wyłania się z tego zestawu coś w
rodzaju nośnych i przepełnionych lekkością popowych melodii, ubranych w
skórzane, gotyckie, posępne i wampirze szaty. Korelatem staje się tytuł albumu
– True Romance. Niby odniesienie do
filmu Tony’ego Scotta, a chyba bardziej zyskuje czytanie go przez pryzmat
romansu dwóch dość odległych od siebie światów. Dochodzi do tego jeszcze
opozycja łatwego i nieco trudniejszego grania. Ale jest i pułapka: trzeba w
końcu pamiętać, że cała saga Twilight
to bezsprzecznie romans w wampirycznych okowach, i Charli teoretycznie mogła
stworzyć coś w rodzaju dźwiękowej wersji tego dzieła. Mając to wszystko na
uwadze, zajmijmy się wreszcie debiutem panny Aitchison.
Cała płyta przesycona jest lekkim
aromatem elektroniki z lat osiemdziesiątych,
ze śladowymi ilościami kiczu. Głos Charli pochyla się stronę Mariny Diamandis, a momentami w stronę Alice
Glass (wciąż ujawnia się dychotomia między popem a gotykiem), co w zetknięciu z
podkładami raczej procentuje, choć taka maniera mogłaby denerwować. Kawałki
nastawione są jednak na aspekt przebojowości, wysuwający się ponad mroczne
rewiry, których oczywiście nie brakuje. Ale największym atutem True Romance jest to, że te piosenki
naprawdę zostają w głowie. Nie są może naszpikowane jakimiś wybitnie
zaraźliwymi hookami, ale narzekać nie zamierzam. Weźmy „Take My Hand” z dość
zabawnym quasi-podniosłym motywem – co by nie mówić, to działa (i jeszcze
ciekawostka – coda trochę przywołuje interludia znane z poetyki My Bloody
Valentine). Podobnie zbudowany jest „Set Me Free”, z tą różnicą, że ma jeszcze
fajniejszy refren. „Stay Away” broni się całkiem ciekawą narracją, znowu
dopełnioną niezłym chorusem.
Mamy jeszcze znany już z
mixtape’ów „Grins” (zresztą to nie jest osobny przypadek, jeszcze kilka utworów
pojawiło się już wcześniej), odsyłający trochę do wczesnego The Prodigy (coś z
końcówki Music For The Gilted Generation?),
no i wreszcie relaksujący strumień „So Far Away” z umiejętnie wszczepionym
samplem z kawałka Todda Rundgrena „A Dream Goes An Forever”. Potem następuje
małe rapowe pasmo. W „Cloud Aura” gościnnie na majku śmiga (ze średnim
skutkiem) Brook Candy, ale to jednak skilsy Charli robią wrażenie (sprawdźcie
wersy „Now I’m a fucking shita’ / Apply
it to your pick-up / And drive a super sonic, crush and burn it with my sister
/ No I don’t need a mister, a sorta baby sitter”). No I podkład też trafia.
Drugi track w hip-hopowym duchu to w ogóle mój ulubiony fragment płyty. „What I
Like” startuje od intrygującego intra, żeby za chwilę przenieść się w rejony
wyluzowanych nawijek na beacie w stylu Clamsa Cassino. Wyczuwam to nieśmiałe
powinowactwa z Kitty Pryde, co mnie
osobiście bardzo cieszy.
Było o jasnych stronach, to czas
teraz na parę słów o ciemniejszym obliczu True
Romance. Jeszcze w zeszłym roku, w pewnych kręgach (chyba głównie
hipsterskich) próbowano zrobić z kawałka „You’re The One” hit. Niestety dla
mnie ta piosenka wciąż będzie brzmieć jak wyprane z przebojowości „Heartbeats”
duetu The Kinfe, choć to wciąż niezły kawałek. Z kolei „How Can I” to
wypełniacz, nie wnoszący zbyt wielu wartościowych dźwięków do albumu. Można by
się jeszcze poprzyczepiać tego, że „Black Roses” czy „Nuclear Seasons” za mało
przebojowe, ale to chyba nie ma sensu, bo to w końcu dość udane kompozycje. Tak
więc więcej słabszych momentów już nie ma, co świadczy o dość równym materiale,
co w dzisiejszych czasach również jest sztuką.
Zatem z mojej pisaniny jasno
wynika: Charli XCX jak najbardziej na propsie. Powstrzymujemy się przed
koronowaniem jej na nową królową czy księżniczkę popu, ale dajemy duży kredyt
zaufania i czekamy na kolejne kroki – w końcu panna Aitchison ma zaledwie dwadzieścia
lat. Kto wie, może jej kolejny album będzie czymś naprawdę dużym? To wielce
prawdopodobne, czas pokaże, co z tego będzie.
6.5
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.