wtorek, 23 kwietnia 2013

Charli XCX – "True Romance" (Asylum Records, 2013)‎


Charli XCX jak najbardziej na propsie.











Nie od dziś wiadomo, że w obrębie działań artystyczny nobilitowane są niezwykłe zestroje. Im bardziej niespotykany, tym większa jego wartość, choćby przez wzgląd na przełamanie paradygmatu oryginalności. W poezji wyraża się to za pomocą zestawiania ze sobą słów w taki sposób, żeby poprzez wzajemne „zdziwienie” tworzyły coś nowego. Bohaterka niniejszego tekstu, artystka z muzycznego świata, również wpisuje się w schemat interesujących połączeń.

Charlotte Aitchison to młoda songwriterka, która otwarcie przyznaje, że w pewnym stopniu na jej twórczość wpływ miały Spice Girls. Na przeciwległym biegunie inspiracji melduje się Winona Ryder circa Beetlejuice. Dorzućmy do tego Madonnę, Christinę Aguilerę oraz Björk, a ze sfery filmu The Addams Family i The Walking Dead, a narysuje się nam obraz stylu Charli XCX. Wyłania się z tego zestawu coś w rodzaju nośnych i przepełnionych lekkością popowych melodii, ubranych w skórzane, gotyckie, posępne i wampirze szaty. Korelatem staje się tytuł albumu – True Romance. Niby odniesienie do filmu Tony’ego Scotta, a chyba bardziej zyskuje czytanie go przez pryzmat romansu dwóch dość odległych od siebie światów. Dochodzi do tego jeszcze opozycja łatwego i nieco trudniejszego grania. Ale jest i pułapka: trzeba w końcu pamiętać, że cała saga Twilight to bezsprzecznie romans w wampirycznych okowach, i Charli teoretycznie mogła stworzyć coś w rodzaju dźwiękowej wersji tego dzieła. Mając to wszystko na uwadze, zajmijmy się wreszcie debiutem panny Aitchison.

Cała płyta przesycona jest lekkim aromatem elektroniki z lat osiemdziesiątych,  ze śladowymi ilościami kiczu. Głos Charli pochyla się stronę  Mariny Diamandis, a momentami w stronę Alice Glass (wciąż ujawnia się dychotomia między popem a gotykiem), co w zetknięciu z podkładami raczej procentuje, choć taka maniera mogłaby denerwować. Kawałki nastawione są jednak na aspekt przebojowości, wysuwający się ponad mroczne rewiry, których oczywiście nie brakuje. Ale największym atutem True Romance jest to, że te piosenki naprawdę zostają w głowie. Nie są może naszpikowane jakimiś wybitnie zaraźliwymi hookami, ale narzekać nie zamierzam. Weźmy „Take My Hand” z dość zabawnym quasi-podniosłym motywem ­­­– co by nie mówić, to działa (i jeszcze ciekawostka – coda trochę przywołuje interludia znane z poetyki My Bloody Valentine). Podobnie zbudowany jest „Set Me Free”, z tą różnicą, że ma jeszcze fajniejszy refren. „Stay Away” broni się całkiem ciekawą narracją, znowu dopełnioną niezłym chorusem.

Mamy jeszcze znany już z mixtape’ów „Grins” (zresztą to nie jest osobny przypadek, jeszcze kilka utworów pojawiło się już wcześniej), odsyłający trochę do wczesnego The Prodigy (coś z końcówki Music For The Gilted Generation?), no i wreszcie relaksujący strumień „So Far Away” z umiejętnie wszczepionym samplem z kawałka Todda Rundgrena „A Dream Goes An Forever”. Potem następuje małe rapowe pasmo. W „Cloud Aura” gościnnie na majku śmiga (ze średnim skutkiem) Brook Candy, ale to jednak skilsy Charli robią wrażenie (sprawdźcie wersy „Now I’m a fucking shita’ / Apply it to your pick-up / And drive a super sonic, crush and burn it with my sister / No I don’t need a mister, a sorta baby sitter”). No I podkład też trafia. Drugi track w hip-hopowym duchu to w ogóle mój ulubiony fragment płyty. „What I Like” startuje od intrygującego intra, żeby za chwilę przenieść się w rejony wyluzowanych nawijek na beacie w stylu Clamsa Cassino. Wyczuwam to nieśmiałe powinowactwa z Kitty Pryde,  co mnie osobiście bardzo cieszy.

Było o jasnych stronach, to czas teraz na parę słów o ciemniejszym obliczu True Romance. Jeszcze w zeszłym roku, w pewnych kręgach (chyba głównie hipsterskich) próbowano zrobić z kawałka „You’re The One” hit. Niestety dla mnie ta piosenka wciąż będzie brzmieć jak wyprane z przebojowości „Heartbeats” duetu The Kinfe, choć to wciąż niezły kawałek. Z kolei „How Can I” to wypełniacz, nie wnoszący zbyt wielu wartościowych dźwięków do albumu. Można by się jeszcze poprzyczepiać tego, że „Black Roses” czy „Nuclear Seasons” za mało przebojowe, ale to chyba nie ma sensu, bo to w końcu dość udane kompozycje. Tak więc więcej słabszych momentów już nie ma, co świadczy o dość równym materiale, co w dzisiejszych czasach również jest sztuką.

Zatem z mojej pisaniny jasno wynika: Charli XCX jak najbardziej na propsie. Powstrzymujemy się przed koronowaniem jej na nową królową czy księżniczkę popu, ale dajemy duży kredyt zaufania i czekamy na kolejne kroki – w końcu panna Aitchison ma zaledwie dwadzieścia lat. Kto wie, może jej kolejny album będzie czymś naprawdę dużym? To wielce prawdopodobne, czas pokaże, co z tego będzie.

 
6.5

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.