The Strokes wracają z Comedown Machine, piątym albumem długogrającym.
Kiedy w sieci ukazał się
teledysk do „All the Time” pomyślałem sobie, że to już cholernie stary zespół.
Przewijają się tam jakieś wygłupy, nostalgiczne ujęcia z trasek, tak właściwie
mógłby wyglądać klip Pearl Jam (za dwadzieścia lat), czy jakiegoś innego The
Rolling Stones (na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat). I pewnie ostatnie
płyty wymienionych grup mają z nową płytą Strokesów wiele punktów stycznych.
Przede wszystkim warto przemyśleć, czy wchodzenie do studia w ogóle ma sens.
Tacy Strokesi przecież mogliby dwa razy na dekadę pograć trochę koncertów, a
ich członkowie produkować się solowo i pewnie wszyscy by na tym skorzystali, bo
nie ma nic smutniejszego niż zespół, który za bardzo się stara.
Comedown Machine,
chociaż nie jest albumem tak fatalnym jak Angles (dwa tak fatalne albumy
z rzędu byłby w stanie nagrać chyba tylko Stachursky w szczytowej formie),
dalej nie jest wydawnictwem, do którego chce się wracać. The Strokes nie bardzo
wychodzi nawiązywanie do czasów, kiedy byli piękni i młodzi, jak i nie wypala
im eksperymentowanie.
Zespół zachowuje się jakby ostatnia dekada w indie nie istniała. Można by to
olać (jak Ramonesi przez całą swoją karierę), ale kiedy słyszy się tak
ewidentne zrzynki z i tak niespecjalnie oryginalnych The Fashion (porównajcie
„Like Knives” z „Welcome to the Japan”) albo rzeczy już do granic śmieszności
wyeksploatowane przez Razorlight czy jakieś The Kooks, nie jest to specjalnie
jarające. Nawet kiedy pojawia się jakiś obiecujący początek, jak w „50 50”, to
okazuje się, że Casablancas wpadł na pomysł nabijania się z własnej maniery
wokalnej w zwrotkach i udawanie zdziadziałego Veddera w refrenach. Podobnie z
eksperymentatorskim zacięciem. „Chances” to tak bezmyślna kalka z U2, że nawet
The Killers wydają się twórcami innowacyjnych ballad, a ostatnie,
pseudo-staroświeckie „Call It, Fate Call It Karma” to już kompletny,
niekulturalny piard w sam raz na
składankę dla zmęczonych trzydziestolatków, którzy nie mają czasu na słuchanie
muzyki.
Lubię The Strokes na tyle, żeby przesłuchać płytę do końca i zapomnieć, że to
oni. Lubię ich na tyle, żeby wybaczyć im, że nagrali płytę, której największą
zaletą jest to, że nie przeszkadza. Jestem w stanie nawet uśmiechnąć się do
„Slow Animals” i „Partners In Crime”, które mają w sobie coś z dawnej
spontaniczności. Jednak całe to lubienie nie przekłada się na to, że teraz jest
to skład, po którym prędzej możemy się spodziewać pomocy dla Roda Stewarda w
nagrywaniu następnej części coverów najlepszych amerykańskich przebojów, niż
nagrania fajnej gitarowej płyty.
4
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.