Zapraszamy na wycieczkę na antypody.
„Wiesz... bo ja słucham noise popu...” - prestiż wśród znajomych
momentalnie przybiera niebezpiecznie wysokie wartości – bo przecież nie łykasz
wszystkiego, co puści MTV. Przecież tego nie trawi każde ucho, więc zasługujesz
na miano księcia niezalu w koronie z kaset magnetofonowych. I mimo że moda na
hałas, brud i garażowo–piwnicowe brzmienie już chyba odchodzi w zapomnienie,
zawsze znajdzie się zaciekły obrońca, który z iście rejtanowskim zacięciem
będzie bronił swojej zajawki. Nowozelandzkie trio również nic nie robi sobie z
przemijających trendów – patrzy w buty i nie stroi gitar – tak brzmi muzyka na
antypodach.
Zespoły z Australii i Oceanii,
żeby trafić do europejskiego słuchacza, z reguły muszą pokonać długą drogę. I
jeżeli docierają, są zazwyczaj naprawdę dobre. Część decyduje się wtedy na
przeprowadzkę na stary kontynent, inni cieszą się, że od całego muzycznego błotka i klubu wzajemnej adoracji
dzielą ich tysiące kilometrów. Popstrangers dobrze czują się u siebie, w Nowej
Zelandii, i raczej nie planują z niej się wyprowadzić. Zespół, w którym słychać
trochę Sonic Youth, trochę My Bloody Valentine (o najzagorzalsi fani – nie
bijcie!), a według niektórych także nieco Tame Impala, ma szansę stać się
prawdziwym hitem. Przyklejanie łatek automatycznie rzutuje na ocenę, bo
przecież w porównaniu do MBV... więc warto zachować obiektywizm i nie
podciągać Popstrangers pod żaden inny znany nam już twór.
Antipodes to debiutancki longplay
ekipy z Auckland. Wcześniej zespół wydawał tylko single i epki. W niczym jednak
nie da się zauważyć, że nowozelandzkie trio jest dopiero na początku muzycznej
kariery. Chłopaki od początku atakują z masywnym wygarem, zagrzewając gitarowe
piece, w rozpoczynającym płytę „Jane”, do czerwoności. Pierwsze takty „In Some
Ways” przypominają nieudolne próby strojenia gitary przez dziesięciolatka zaraz
po tym, jak rodzice przywieźli mu ją ze sklepu muzycznego, co skończyło się
kolejną wycieczką po nowy komplet strun. Mimo na pozór nieznośnej kakofonii,
utwór ma w sobie to „coś”. I w niczym nie odstępuje kawałkom znanych kapeli
robiących hałas na światowym poziomie od bardzo dawna. Trzeba przyznać, że
Popstrangers mają tupet. Pojawili się, można powiedzieć, nagle i znikąd, i są cholernie
dobrzy. Od wydania epki Happy Accidents, którą dobitnie zamanifestowali
swoje istnienie, potrzebowali aż trzech lat. Singlowe „Heaven”, wydane w
ubiegłym roku, pokazuje zespół z innej strony. I to jeden z najjaśniejszych momentów
albumu Antipodes.
Jasne, że na płycie można znaleźć
drobne uchybienia. Można zarzucić, że niektóre utwory są wtórne i nie odkrywają
nic nowego. Ale Popstrangers na pewno rozwiną się i jeszcze niejednym zaskoczą.
Bo panowie z Auckland to ten typ muzyków, który nie poddaje się po jednym
krytycznym głosie. A Antipodes na pewno będzie długo okupować moją
playlistę na iPodzie i (pam, pam, pam!) Spotify. Amen.
7
Miłosz
Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.