środa, 20 marca 2013

Recenzja: Popstrangers – "Antipodes" (2013, Carpark)


Zapraszamy na wycieczkę na antypody.










„Wiesz... bo ja słucham noise popu...” - prestiż wśród znajomych momentalnie przybiera niebezpiecznie wysokie wartości – bo przecież nie łykasz wszystkiego, co puści MTV. Przecież tego nie trawi każde ucho, więc zasługujesz na miano księcia niezalu w koronie z kaset magnetofonowych. I mimo że moda na hałas, brud i garażowo–piwnicowe brzmienie już chyba odchodzi w zapomnienie, zawsze znajdzie się zaciekły obrońca, który z iście rejtanowskim zacięciem będzie bronił swojej zajawki. Nowozelandzkie trio również nic nie robi sobie z przemijających trendów – patrzy w buty i nie stroi gitar – tak brzmi muzyka na antypodach.

Zespoły z Australii i Oceanii, żeby trafić do europejskiego słuchacza, z reguły muszą pokonać długą drogę. I jeżeli docierają, są zazwyczaj naprawdę dobre. Część decyduje się wtedy na przeprowadzkę na stary kontynent, inni cieszą się, że od całego  muzycznego błotka i klubu wzajemnej adoracji dzielą ich tysiące kilometrów. Popstrangers dobrze czują się u siebie, w Nowej Zelandii, i raczej nie planują z niej się wyprowadzić. Zespół, w którym słychać trochę Sonic Youth, trochę My Bloody Valentine (o najzagorzalsi fani – nie bijcie!), a według niektórych także nieco Tame Impala, ma szansę stać się prawdziwym hitem. Przyklejanie łatek automatycznie rzutuje na ocenę, bo przecież w porównaniu do MBV... więc warto zachować obiektywizm i nie podciągać Popstrangers pod żaden inny znany nam już twór.

Antipodes to debiutancki longplay ekipy z Auckland. Wcześniej zespół wydawał tylko single i epki. W niczym jednak nie da się zauważyć, że nowozelandzkie trio jest dopiero na początku muzycznej kariery. Chłopaki od początku atakują z masywnym wygarem, zagrzewając gitarowe piece, w rozpoczynającym płytę „Jane”, do czerwoności. Pierwsze takty „In Some Ways” przypominają nieudolne próby strojenia gitary przez dziesięciolatka zaraz po tym, jak rodzice przywieźli mu ją ze sklepu muzycznego, co skończyło się kolejną wycieczką po nowy komplet strun. Mimo na pozór nieznośnej kakofonii, utwór ma w sobie to „coś”. I w niczym nie odstępuje kawałkom znanych kapeli robiących hałas na światowym poziomie od bardzo dawna. Trzeba przyznać, że Popstrangers mają tupet. Pojawili się, można powiedzieć, nagle i znikąd, i są cholernie dobrzy. Od wydania epki Happy Accidents, którą dobitnie zamanifestowali swoje istnienie, potrzebowali aż trzech lat. Singlowe „Heaven”, wydane w ubiegłym roku, pokazuje zespół z innej strony. I to jeden z najjaśniejszych momentów albumu Antipodes

Jasne, że na płycie można znaleźć drobne uchybienia. Można zarzucić, że niektóre utwory są wtórne i nie odkrywają nic nowego. Ale Popstrangers na pewno rozwiną się i jeszcze niejednym zaskoczą. Bo panowie z Auckland to ten typ muzyków, który nie poddaje się po jednym krytycznym głosie. A Antipodes na pewno będzie długo okupować moją playlistę na iPodzie i (pam, pam, pam!) Spotify. Amen.

7 

Miłosz Karbowski







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.