niedziela, 3 lutego 2013

Recenzja: Peter J. Birch - "When The Sun’s Risin’ Over The Town" (2013, Borówka Music)


W końcu się doczekaliśmy. Peter J. Birch zadebiutował albumem długogrającym.













Peter J. Birch dał się poznać szerszej publiczności z co najmniej dwóch stron –  tej koncertowej, manifestującej się zarówno w miastach większych, jak i mniejszych, oraz studyjnej. Jego pierwsze nagrania ujrzały światło dzienne w 2010 roku, nakładem wytwórni Locco Records/Borówka Music. W tym styczniu premierę miał pierwszy długogrający album artysty - When the sun’s risin’ over the town.

Już sam tytuł, a w nim dubeltowe apostrofy, otwiera przed nami malownicze pejzaże południowych stanów USA, zmieniające się w jednostajnym, stukoczącym rytmie. Manifestacja tego kolejowego intro, w klimacie pierwszych kilkunastu minut filmu „I’m not there” Todda Haynesa, nie jest przywołana przypadkowo. Nie chodzi jednak o osobę Dylana, głównego bohatera, czy raczej myśl przewodnią wspomnianego  montażu, ale o postać znaną jako Woody Guthrie – folkowa  legenda, która mocno zainspirowała zarówno autora „Highway 61 revised”, jak i, wydaje się, twórcę When the sun’s risin’ over the town.

Amerykański folk, dużo gitary akustycznej i wokalu sięgającego w górę – hen – nawet do falsetu, to mieszanka słyszana już chociażby w takich numerach jak „Magic Love”. Ta kompozycja nabiera szczególnie lirycznej i romantycznej oprawy, z uwagi na udział wokalistki Magdaleny Nonety, znanej z takich projektów jak Break Horses czy Oh Ohio.

Zresztą Pani Magdalena wspomaga też Piotra w numerze „Poetrees from Alaska” – pastelowe walory tego zestawu nie tracą kolorów po pierwszym praniu, tak więc i kolejne podejście jest zacne. Nie wypada nie wspomnieć również o singlowym „Too far From the Train”, rozpoczynającym się cudownie zblazowanym, przegrzanym brzmieniem hawajskiej gitary.  Tu melancholia jest jeszcze nie dominującym smaczkiem, podobnym do łez, kiedy zbyt długo patrzysz w słońce. W wypadku utworu „Nine Horses” kurtyna powoli opada, przez co robi się smutniej i bardziej mroczno…aż szkoda, że ten utwór nie trwa dłużej. Najwyraźniej Peter John Birch ma wiele twarzy i nie zawaha się nam ich ukazać, może nie od razu wszystkich, ale na pewno niektórych!

Jeżeli ktoś z Was miał przyjemność doświadczyć Petera na żywo, płyta może okazać się zaskoczeniem, in plus, w temacie instrumentarium. Akustyczne, minimalistyczne brzmienia bazujące jedynie na gitarze, w wersji studyjnej przechodzą w pełniejszy zestaw. Piotr gra na  perkusji, instrumentach klawiszowych i perkusyjnych. Dodatkowo na płycie pojawiają się liczni goście –Leszek Laskowski z gitarą hawajską, producent albumu Przemysław Wejman, Mariusz Szypura grający na syntezatorach oraz wspomniana wcześniej Magda Noweta, a także Islandka Halla Nordfjord.

Teksty po angielsku autorstwa Bircha, wraz z całą estetyką muzyki, działają dwojako. Z jednej strony mamy  do czynienia z muzyką bardzo zachodnią w brzmieniu, uniwersalną, można by rzec, że na światowym poziomie, przez to jednak nieco „no-name’ową”. Brak tutaj może jakiejś lokalności, regionalnego kolorytu, wyróżniającego album, zaburzającego tę harmonię. Na pewno język angielski jest bardziej „piosenkowy”  – sama estetyka muzyki – amerykański folk – tworzy też płynną całość z pseudonimem artysty. Wydaje się jednak, że złamanie tej zasady decorum mogłoby jednak wyjść artyście na korzyść i zapewne, wraz z dojrzewaniem Piotrka jako artysty, przyjdzie na to czas.

Najbliższa okazja do usłyszenia materiału z nowej płyty już 2 marca – Piotrek będzie otwierał gig Patricka Wolfa w warszawskim Palladium.

6

Dominika Chmiel

2 komentarze:

  1. "pochodzące z Epki Magic Love"?
    Sorry, z jakiej epki? Rzetelnosć!

    OdpowiedzUsuń
  2. Rzetelnie sprawdzone i poprawione, dzięki za czujność!

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.