Najmniej popowy album sezonu.
Ponieważ Joy Division nie trzeba nikomu przedstawiać (a jeśli, wystarczy skoczyć do jedynej w promieniu 500 kilometrów wypożyczalni DVD i zapytać o „Control” lub „24 Party People”), a po samobójczej śmierci pierwszego epileptyka punk-rocka Iana Curtisa reszta składu weszła w buty New Order, New Order również przedstawiać nie trzeba. I tak jak oni nigdy nie chcieli być jak Joy Division, tak Lost Sirens uparcie nie chce być jak współczesna muzyka. W epoce wylewu remixów, mnogości DJ-setów i prawdopodobnie rozmnażających się przez pączkowanie kolektywów, nowe wydawnictwo New Order mogłoby spokojnie nazywać się Dance for Dinosaurs. To jednocześnie komplement i zarzut.
W dużej mierze wiąże się to z
faktem, że utwory na nim zawarte napisano już przy okazji tworzenia Waiting For The Sirens Call z 2005 roku,
które również ekstrawagancją nie grzeszyło. Ponieważ jednak grupa skupiła się
później na koncertowaniu i rozpadaniu, na Lost
Sirens przyszło czekać fanom aż 8 lat, po jednym na każdy kawałek. Jeśli
dodamy do tego, że na produkcję syrenich albumów wyłożono 700 000
zielonych, woła to o słowa – no bez przesady! (pierwszą gitarę basista New
Order Peter Hook kupił za 35 funciaków). Co do samego Hooka, to w 2011
ostatecznie pożegnał się on z zespołem, a jego miejsce zajął Tom Chapman, którego Peter zdążył już
określić Millą Vanillą basu. Widocznie niektórzy eightiesowi chłopcy z
Manchesteru na peace&love nie załapali się.
Bohaterem pierwszoplanowym Lost Sirens jest wokal Bernarda Sumnera,
który na większości utworów narzuca rytm akompaniamentowi gitar i różnorodnych efektów
elektronicznych; stworzone w ten sposób melodie do nieskomplikowanych tekstów
potrafią wpaść w ucho – jak otwierające album „I’ll stay with you”, ale zachodzi
słuszna obawa, że kiedy podczas mycia głowy wpadnie nam do niego trochę wody i
spróbujemy ją wytrząsnąć, razem z nią pozbędziemy się również i ich. Niemycie
głowy przez tydzień niekoniecznie pomoże.
Nie oznacza to, że nie znajdziemy
na Lost Sirens niczego ciekawego. Na
początku „Shake It Up” przez chwilę unosi się ambientowy urok, a później jeden
z dwóch wiodących beatów brzmi w taki sposób, że słuchaczom The Cure może
musi kojarzyć się z The Cure. Z kolei stanowiące ciekawy mix „Hellbent”
przywodzi skojarzenia z tym, co otrzymamy na płycie zawierającej wielką
kompilację nigdy niepublikowanych utworów Oasis, kiedy już taka zostanie
wydana.
Wydaje mi się, że większość tych
numerów powinno się po prostu wysłać wehikułem czasu te kilkanaście lat wstecz,
kiedy były potrzebne w czołówkach/tyłówkach wielkich seriali lub tych scen w
filmach, kiedy facet w szeroko skrojonym garniturze i prochowcu idzie
chodnikiem wśród tłumu przechodniów i coś musi lecieć w tle. Poza tym – płyta
dla fanów i tych, którzy chcą na chwilę odpocząć od przesytu nowości.
6
P.S. Ach, no i piona bis za
„Shake It Up” – tak jak kawałki Zeppelinów przez podświadomość wodziły dusze
nastolatków na pokuszenie Szatana, tak tu New Order za pomocą tytułowych słów
refrenu przypomina o zeszłorocznej reedycji Siekiery! Co by nie mówić,
cholernie miły gest.
Jacek Wiaderny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.