środa, 27 lutego 2013

Recenzja: New Order – "Lost Sirens" (2013, Rhino / Warner Bros)


Najmniej popowy album sezonu.










Ponieważ Joy Division nie trzeba nikomu przedstawiać (a jeśli, wystarczy skoczyć do jedynej w promieniu 500 kilometrów wypożyczalni DVD i zapytać o „Control” lub „24 Party People”), a po samobójczej śmierci pierwszego epileptyka punk-rocka Iana Curtisa reszta składu weszła w buty New Order, New Order również przedstawiać nie trzeba. I tak jak oni nigdy nie chcieli być jak Joy Division, tak Lost Sirens uparcie nie chce być jak współczesna muzyka. W epoce wylewu remixów, mnogości DJ-setów i prawdopodobnie rozmnażających się przez pączkowanie kolektywów, nowe wydawnictwo New Order mogłoby spokojnie nazywać się Dance for Dinosaurs. To jednocześnie komplement i zarzut.

W dużej mierze wiąże się to z faktem, że utwory na nim zawarte napisano już przy okazji tworzenia Waiting For The Sirens Call z 2005 roku, które również ekstrawagancją nie grzeszyło. Ponieważ jednak grupa skupiła się później na koncertowaniu i rozpadaniu, na Lost Sirens przyszło czekać fanom aż 8 lat, po jednym na każdy kawałek. Jeśli dodamy do tego, że na produkcję syrenich albumów wyłożono 700 000 zielonych, woła to o słowa – no bez przesady! (pierwszą gitarę basista New Order Peter Hook kupił za 35 funciaków). Co do samego Hooka, to w 2011 ostatecznie pożegnał się on z zespołem, a jego miejsce zajął Tom Chapman, którego Peter zdążył już określić Millą Vanillą basu. Widocznie niektórzy eightiesowi chłopcy z Manchesteru na peace&love nie załapali się.

Bohaterem pierwszoplanowym Lost Sirens jest wokal Bernarda Sumnera, który na większości utworów narzuca rytm akompaniamentowi gitar i różnorodnych efektów elektronicznych; stworzone w ten sposób melodie do nieskomplikowanych tekstów potrafią wpaść w ucho – jak otwierające album „I’ll stay with you”, ale zachodzi słuszna obawa, że kiedy podczas mycia głowy wpadnie nam do niego trochę wody i spróbujemy ją wytrząsnąć, razem z nią pozbędziemy się również i ich. Niemycie głowy przez tydzień niekoniecznie pomoże.

Nie oznacza to, że nie znajdziemy na Lost Sirens niczego ciekawego. Na początku „Shake It Up” przez chwilę unosi się ambientowy urok, a później jeden z dwóch wiodących beatów brzmi w taki sposób, że słuchaczom The Cure może musi kojarzyć się z The Cure. Z kolei stanowiące ciekawy mix „Hellbent” przywodzi skojarzenia z tym, co otrzymamy na płycie zawierającej wielką kompilację nigdy niepublikowanych utworów Oasis, kiedy już taka zostanie wydana.

Wydaje mi się, że większość tych numerów powinno się po prostu wysłać wehikułem czasu te kilkanaście lat wstecz, kiedy były potrzebne w czołówkach/tyłówkach wielkich seriali lub tych scen w filmach, kiedy facet w szeroko skrojonym garniturze i prochowcu idzie chodnikiem wśród tłumu przechodniów i coś musi lecieć w tle. Poza tym – płyta dla fanów i tych, którzy chcą na chwilę odpocząć od przesytu nowości.

6

P.S. Ach, no i piona bis za „Shake It Up” – tak jak kawałki Zeppelinów przez podświadomość wodziły dusze nastolatków na pokuszenie Szatana, tak tu New Order za pomocą tytułowych słów refrenu przypomina o zeszłorocznej reedycji Siekiery! Co by nie mówić, cholernie miły gest.

Jacek Wiaderny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.