wtorek, 26 lutego 2013

Recenzja: My Bloody Valentine – "m b v” (własne, 2013)


m b v to nie tylko powrót po latach z zapisem chorej wizji podstarzałego shoegaze’era, ale wielkie, długodystansowe arcydzieło.












Daruję sobie przybliżanie całej tej historii o tworzeniu płyty przez dwie dekady, wiecznie zmieniającej się dacie premiery czy o krachu strony zespołu, który został spowodowany niesamowitą frekwencją koczujących całą noc fanów. Każdy, kto choć trochę siedzi w temacie, wie co i jak, bo albo sam śledził, albo przeczytał o tym gdzieś w sieci. Dlatego tylko pro forma – Kevin Shields wreszcie zakończył pracę na follow-upem Loveless, wreszcie ukończył swoje Finnegans Wake, wreszcie ukoronował swoją quasi-trylogię trzecim studyjnym albumem, którego w końcu, po tylu latach wyczekiwania, możemy spokojnie słuchać.


Już następnego dnia po wrzuceniu m b v, w Internecie zawrzało. Rozdźwięk towarzyszący recepcji płyty był, i wciąż jest, naprawdę duży. Jedni uważają, że Shields chciał unieść się zbyt wysoko, i zapłacił za to wysoką cenę – słońce roztopiło zbudowane z mieszaniny gęstego wosku oraz lekkich piór skrzydła. Ta sama grupa wolałaby więc, aby taśmy z nowym materiałem nigdy nie wydostały się z magazynu czy archiwum Shieldsa. Inni uważają ten powrót za ciekawostkę – starzy mistrzowie shoegaze’u jeszcze raz pokażą światu jak to się robiło w latach dziewięćdziesiątych. A jeszcze inni uznali album za kolejne arcydzieło w dorobku irlandzko-brytyjskiej (nie szkockiej na Boga!) grupy, znajdując w nim godnego następcę Loveless. Ci ostatni wyrazili jeszcze aprobatę dla nowej drogi, jaką poszedł zespół. Bo trzeba to jasno powiedzieć – m b v nie brzmi ani jak Loveless 2.0, ani jak reinkarnacja Isn’t Anything, ani jak nic, co Shields i spółka stworzyli wcześniej. m b v brzmi jak m b v.

I nie chodzi wcale o te faktycznie pojawiają się na płycie, osławione wpływy drum’n’bassu. Bardziej skupiłbym się na drugim źródle inspiracji, czyli na młodzieńczej symfonii do Boga SMiLE. Shields wspominał, że chciał stworzyć album w sposób impresjonistyczny, tak, aby na końcu wszystko pięknie się ułożyło. Loveless był niezwykle skondensowaną, bezwzględnie zautomatyzowaną, ale błogą i majestatyczną strukturą. Tymczasem już w otwierającym m b v „She Found Know” członkowie shoegaze’owego ansamblu obrali azymut w zupełnie nowym kierunku. Może i faktycznie opener koresponduje z intymną balladą „Sometimes”, ale jednak to, co dzieje się na wysokości 2:19, wytrąca argumenty wszystkim tym, którzy upatrują w tej kompozycji bliższych konotacji z poprzednim albumem. Shields kreuje za pomocą gitary pełen swobody i finezji malowniczy pejzaż – jest to zatem jakieś stylistyczne novum, bo czy gdzieś na Loveless, na którym dominantą są niekończące się repetycje, możemy znaleźć podobny fragment? Nie sądzę.

A to tylko wierzchołek góry lodowej. Album podzielony jest jakby na trzy pasma, po trzy utwory w każdym. Pierwsze to coś w rodzaju momentu, w którym zderzają się wcześniejszy styl My Bloody Valentine z nowym. Tak jak na Drumming, gdy poszczególne części wyłaniają się z siebie w taki sposób, że w pewnej chwili następuje symultaniczne nałożenie się i przeniknięcie obu struktur. Trzy pierwsze kompozycje m b v stanowią taki właśnie pomost. Próba zdekodowania pierwszego utworu już była, czas zatem na „Only Tomorrow”. W moim odczuciu jest to tarzająca się w deformacji, zdehumanizowana wersja ballady Shieldsa „City Girl” z soundtracku Lost In Translation. Brzmi zdecydowanie ciężej i agresywniej, a wrzynające się w głowę partie gitar tylko wzmacniają wrażenie. W trzecim tracku z tej kolekcji słychać echa „I Only Said”, z tą jednak różnicą, że kompozycyjnie są to zupełnie inne twory. Zamiast niekończącego się wokalnego motywu, w „Who Sees You” do głosu dochodzą potężne gitary, przypominające odgłos silnika samolotu. Dopiero gdy ten bezduszny koncert wybrzmiewa, rozpoczyna się drugie, najłagodniejsze pasmo.

Otwiera je chyba jeden z najpiękniejszych utworów w dorobku My Bloody Valentine, a na pewno najpiękniejszy na albumie. To również fragment noszący znamiona zupełnie nowej jakości, na którą składają się wyłącznie dwa zjednoczone komponenty: głos Bilindy Butcher i organowe tło. „Is This And Yes” jawi się instrumentalną litanią bądź słodkim interludium, inkrustowanym delikatnymi wokalizami, skąpanymi w blasku księżycowej poświaty. Słysząc te dźwięki rodzi mi się w głowie analogia do równie poruszającego „Motion Picture Soundtrack”, a nie tak jak większość ustaliła, do rozmarzonego Stereolab. Następnie rusza najcieplejszy na płycie „If I Am”, doskonale podtrzymujący baśniową aurę. Lekarze powinni przepisywać w receptach tę impresję jako środek uspokajający, ze względu na jej olbrzymi sedatywny ładunek. No i gdy Bilinda nuci pod melodyjkę „Da, da, dam, dam darara dam” jestem bezbronny. Cały ten rozdział kończy zagrana na londyńskim koncercie, tuż przed premierą płyty piosenka „New You” (wtedy nazywał się „Rough Song”). Też jej się dostało – że byt normalna, że jakaś taka prosta i że nic się w nie dzieje. Nawet jeśli tak jest, to nie zmienia to faktu, iż śliczna synthowa melodia odsyła do lepszego świata. Ale to ostatni tak otwarcie i sugestywnie piękny utwór na m b v. Wraz z rozpoczęciem trzeciej części albumu następuje powolne wkraczanie w amok.

Takiego oblicza formacji jeszcze nie znaliśmy. O ile „In Another Way” nie wzbudza jeszcze konsternacji i zakłopotania, to jednak już coś zaczyna się dziać. Potężnie wybity rytm wyraźnie akcentuje zapowiadane wpływy drum’n’bassu, a w połączeniu z obłąkanymi riffami, zaczyna tworzyć się dość chora atmosfera, w pełni rozkwitająca dopiero w ostatnich akordach krążka. Najpierw wściekła pętla „Nothing Is”, miażdżąca i dewastująca wszystko na swojej drodze. Narracja kompozycji odwołuje się prawdopodobnie do Reichowskich frazowych eksperymentów z taśmą magnetofonową w rodzaju „It’s Gonna Rain” czy „Come Out”. Może dlatego ten utwór jest jak żywy organizm – przez całą swoją egzystencję miota się i przeobraża, aby na koniec zostać sprowadzonym do pierwotnego studium. Mimo to po takiej rzezi wcale nie nadchodzi chwila wytchnienia. Przeciwnie, „Wonder 2” jest punktem kulminacyjnym tej opowieści i czymś w rodzaju apokalipsy. To somnambuliczny trans, mający miejsce w sercu niezbadanej, bestialskiej i pozbawionej wszelkiej nadziei otchłani. A obok sił złowrogiej natury można tu jeszcze odnaleźć industrialne asocjacje – chociażby dźwięki latających maszyn, co oczywiście często nasuwa się przy obcowaniu z brzmieniem My Bloody Valentine, jednak takiego natężenia zespół jeszcze nigdy na żadnym wydawnictwie nie wygenerował. A gdy wybrzmiewają ostatnie dźwięki maszynerii, następuje głucha cisza i w tym momencie kończy się to niepokojące i wyczekiwane przez lata penetralium.
Więc jak to jest z tym nowym albumem? Jeśli o mnie chodzi, to ja nie mam pytań. Może dlatego, że w zasadzie w całości kupuję wszystko to, co stworzył ten wybitny band. Nie potrafię znaleźć tu minusów czy choćby najdrobniejszych skaz. Nawet gdybym próbował szukać na siłę, ta sztuka by mi się nie udała. Po prostu tak niesamowicie osobliwa poetyka trafia do mnie w stu procentach i zamiast dołączyć do łaknącej rewolucji grupy malkontentów, wole delektować się tym, co Kevin Shileds wraz z pozostałą częścią załogi wyczarował na swoim trzecim studyjnym albumie. No i cały czas pamiętam o tym, że jeszcze w tym roku ma ukazać się epka z zupełnie nowym materiałem. To brzmi naprawdę świetnie, wręcz niewiarygodnie, dlatego nie zapominam również o tym, że Shields żyje prawdopodobnie w równoległym wszechświecie i dla niego „ten rok” może oznaczać rok 2016, 2020, a może nawet i 2034, no bo przecież materiał musi być perfekcyjnie nagrany i zmiksowany, nieprawdaż? I co z tego, że to epka? To żadne usprawiedliwienie. Niemniej jednak w tej chwili mogę ze spokojem powiedzieć, że jestem przygotowany na tak długi okres wyczekiwania, bo m b v to nie tylko powrót po latach z zapisem chorej wizji podstarzałego shoegaze’era, ale wielkie, długodystansowe arcydzieło, które zostanie w mojej pamięci tak jak pozostałe longplaye, epki i single grupy.

9.5

Tomasz Skowyra 

1 komentarz:

Zostaw wiadomość.