wtorek, 5 lutego 2013

Recenzja: Kitty Pryde - "D.A.I.S.Y. Rage EP" (2013, własne)


Kto wie, czy za jakiś czas Kitty nie zbierze się i nie wyda w dużej wytwórni kozackiego longplaya na modłę SD&DJ?









Wikipedia kłamie – Kitty Pryde nie jest fikcyjną postacią. No dobra, nie do końca kłamie, ponieważ istnieje pewna młoda (podobno ma 19 lat) amerykańska raperka o takim właśnie imieniu (co prawda to tylko pseudonim), i ma swoje hasło na tym wspaniałym portalu, a jakże. Jednak nie utożsamiam jej za bardzo z postacią z X-Mena – moje skojarzenia (zresztą nie tylko moje) biegną w stronę innej młodej, amerykańskiej raperki, mianowicie w stronę Uffie (ciekawe jest to, że autorka Sex Dreams And Denim Jeans naprawdę nazywa się Anna-Catherine Hartley, a pełne imię Marvelovskiej Kitty Pryde brzmi Katherine Anne – no jakby nie patrzeć, jest coś między trójką tych pań, to pewne). Dlaczego? Bo Kitty brzmi niemal jak Uffie, i nie chodzi mi tylko o wokal. Jej flow, nastoletnia bezczelność i charakterystyczny luz od razu przywołują na myśl trochę zapomnianą już dziś mentorkę Ke$hy. Ale skupmy się na Kitty. Pierwsza kwestia: skąd o niej w ogóle wiemy?


Głośno o pannie Pryde zrobiło się głośno rok temu, za sprawą piosenki "Okay Cupid", która, proszę ja Was, znalazła się na siedemnastym miejscu końcoworocznej listy pięćdziesięciu najlepszych singli magazynu Rolling Stone, obok takich wykonawców jak Beach House, The Vaccines czy Van Halen (!). Ale przede wszystkim dzięki temu kawałkowi Kitty zyskała rozgłos w necie (także jednak YouTube > Rolling Stone, sorawa). Mniej więcej w tym samym czasie wypuściła jeszcze kawałek „Orion’s Belt” z gościnnym udziałem Riff Raffa (wybaczcie, nie mam siły zagłębiać się w dokonania typa, po prostu koleś pomógł dziewczynie w wybijaniu się i chwała mu za to), który również okazał się sporym hitem w pewnych kręgach. Zdarzało jej się nawet nagrywać dream-rapowe kawałki o Justinie Bieberze. Słabo? No to wiedzcie, że ponadto artystka regularnie wypuszczała też mixtape’y i epki (w tamtym roku były to The Lizzie McGuire Experience i Haha, I’m Sorry), które też się broniły. Ale Kitty nie zwalnia tempa i już mamy od niej kolejny mały zbiorek tracków, tym razem nazywa się to D.A.I.S.Y. Rage, i to właśnie o tym zbiorku jest ta recka, proste.


Od pierwszego indeksu „UNfollowed” objawia się nam Uffie „jak z kuriera wyciętą”. Kitty mknie na minimalistycznym, trochę chillwave’owym podkładzie i rzuca punchami na prawo i lewo (“What then? / I'll blubber to my friends and let them say / FUCK MEN! / By that they mean you / How rude / FUCK THEM, right? / But what should I expect?”). „Dead Island” brzmi trochę jak połączenie M.I.A. i Lil Wayne’a (chodzi mi o bit), „Ay Shawty 3.0” mógłby z powodzeniem wyprodukować Clams Cassino, a „No Offence!!!!!” brzmi niemal jak podkład od FlyLo (!!!!!). Podkłady naprawdę dają radę, teksty są niezłe, a i panna Pryde też się wyrobiła. Bo nie oszukujmy się, wcześniej technika zdecydowanie nie była jej mocną stroną (nadal nie jest, ale jest duuużo lepiej), chociaż to trochę tak miało być, czaicie o co chodzi, c’nie?


A jest jeszcze „Scout Finch Bitch”, który, oprócz rozkmin o dragach i miłości do mamy, poraża podkładem stworzonym ze strzępów legendarnego „The Great Gig In The Sky”! Dwa ostatnie, bardziej minimalistyczne kawałki też zaliczam na plus, bo ciężko się w sumie do czegoś przyczepić. I to jest chyba w D.A.I.S.Y. Rage najlepsze. Dobra, żadne to arcydzieło, wiadomo, ale jak świetnie się słucha tych krótkich jonitów – czysta przyjemność. A kto wie, czy za jakiś czas Kitty nie zbierze się i nie wyda w dużej wytwórni kozackiego longplaya na modłę SD&DJ, z lepszymi producentami u boku (chociaż Mike’owi Finito czy Hot Sugarowi i tak należą się całkiem spore propsy). W końcu Carly taka sztuka się udała. No cóż, ja byłbym ukontentowany. Zdecydowanie.

PS: Na jakiegoś Offa, Openera czy Selectora też mogłaby wpaść. Jej występ na bank byłby ciekawszy choćby od koncertu nudziarzy z Kings Of Leon.


6.5


Tomasz Skowyra 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.