Restrospekcja na prawdziwych wyżynach ambientu.
Liz Harris ostatnio odkryła swoje drugie ja, tworząc wspólnie z Jesym Cortino zespół Mirroring. Jednak tysiące ludzi pokochały ją za projekt Grouper. I te tysiące na pewno się nie zawiodły. Artystka ma się dobrze i nie brakuje jej inspiracji. Album The Man Who Died In His Boat jest zabiegiem ciekawym i intrygującym. Żeby zrozumieć jego ideę, musimy cofnąć się do sesji nagraniowych do piątego albumu Amerykanki. Wtedy też poza materiałem, który trafił ostatecznie na album Dragging a Dead Deer Up a Hill, Liz zarejestrowała kilka ścieżek, które ujawniają jej nieco bardziej smętną naturę. I teraz, po ponad czterech latach, ujrzały one światło dzienne.
The Man Who Died In His Boat roztacza
przed słuchaczem nostalgiczne pejzaże, które klimatem zbliżają się do
wspomnianego już pobocznego projektu Mirroring. To chyba nie przypadek –
widocznie Liz stwierdziła, że jest akurat w takim momencie życia i swojej
muzycznej przygody, że właśnie taki styl jej odpowiada. I nie wypada jej za to
ganić. Wokal rozmywający się na tle odgłosu przesuwanych po gryfie palców, jak
w „Cover the Long Way”, czy sennym „Vital” daje genialne wrażenie surowości. To
bardzo akustyczne granie koi zmysły, uspokaja, pozwala odpłynąć. Utwory, mimo
że na pozór bliźniacze, nie pozwalają się sobą znudzić. Stwarzają aurę
intymności („Cloud in Places”), która przechodzi w odważne wyznanie. Prawdziwą
kulminacją jest fortepianowe „Vanishing Point”. Cisza jest tu najgłośniejszym
manifestem. Naprawdę brakuje słów, by opisać to, co czuje się słuchając każdą,
cedzoną z niezwykłą powściągliwością nutę. To trzeba po prostu przeżyć.
Tytuł albumu podobno jest
ucieleśnieniem jednego z tych przebłysków z dzieciństwa, które zapamiętuje się
na całe życie. Stojąc przy brzegu ze swoim ojcem, Liz zobaczyła dryfującą w ich
stronę łódź. Zarysowana była na niej sylwetka mężczyzny. W miarę zbliżania się
do lądu, postać zniknęła, rozmyła się we mgle. Ta historia zdaje się mówić o
materiale zgromadzonym na płycie absolutnie wszystko. Właśnie tak powinniśmy ją
odbierać. Jako przyjemne złudzenie, które po kilku utworach przemija, ale
zostaje w głowie na bardzo długo.
7
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.