sobota, 5 stycznia 2013

Zaległości recenzenckie #10: The Weeknd, Mouse on Mars, Admiration is for Poets, Please the Trees, Django Django, David Byrne & St. Vincent

Ostatni powrót do płyt wydanych w 2012, a których nie udało nam się wcześniej opisać. 




The Weeknd - Trilogy (2012, Universal Republic)

Trilogy, czyli zremasterowana wersja trzech mixtape'ów The Weeknd, pokonuje słuchacza przede wszystkim długością. Przy swoich dwóch i pół godzinach przypomina składanki best-of rockowych gigantów albo naprawdę rozbuchane dzieła sztuki, takie jak tegoroczny The Seer czy The Orb's Adventures Beyond the Ultraworld z 1991 roku, jednak brakuje mu atutów tego typu wydawnictw – ani spójności wielkiego dzieła muzycznego, ani bezbłędności albumu best-of. Tutaj doświadczamy tylko nieskończonego ciągu piosenek, często niestety przeciętnych. Wiele, oczywiście, się wybija, ale tak długa wyliczanka utworów wymaga cierpliwości buddyjskiego mnicha. Warto mimo wszystko pamiętać, że Abel Tesfaye to debiutujący artysta i na pewno jeszcze rozwinie skrzydła. Płyta jest długa, nużąca, a pod koniec miałem wrażenie, że słucham zagubionych kawałków Michaela Jacksona, ale miejscami naprawdę urzeka i nie jestem w stanie potępić jej całkowicie. Nie słuchajcie całości na raz, a znajdziecie przyjemność w przyzwoitych ilościach. 7/10 [sia]


Mouse on Mars - Parastrophics (2012, Monkeytown)

Mouse on Mars ucieszyli przede wszystkim swoich fanów wydając po pięciu latach Parastrophics, ale każdy, kto lubi nieco bardziej nietypową muzykę niż Foals, Alt-J czy Flying Lotus, powinien zdecydowanie zainteresować się tym wydawnictwem. Niczym najsprawniejsi alchemicy, Jan St. Wermer i Andi Toma łączą przeróżne podgatunki elektroniki (i nie tylko), bawiąc się przy tym fantastycznie. Album pełen pozytywnej energii i radości życia, czego nikt by się chyba nie spodziewał po niemieckich muzykach. Zero miotaczy płomieni i młotów pneumatycznych, mnóstwo ADHD i świeżości. Zdecydowanie jeden z najbardziej niedocenionych albumów minionego roku 8.5/10 [sia]


Admiration is for Poets - Days Mostly Are the Same (2012, French Girls Records)

Długo wzbraniałem się przed odsłuchem tej płyty i mogę uznawać się za porzeczkowca z tego powodu. Days Mostly Are the Same to bardzo miła płyta. Admiration is for Poets orbitują gdzieś między indie, dream-popem i nawet jeśli do każdego z tych kątów jest im blisko, to najbliżej do łatki zwanej lo-fi. "Let the Sun Daze" to jeden z przyjemniejszych kawałków ubiegłego roku (choć gitara przypomina tę z "Adore Me" Golden Glow". Nie zawsze wszystko wygląda pięknie ("Sgt Killer" czy "Shame", które momentami może kojarzyć się z Frankie and the Heartstrings), nie zawsze wokal daje radę, ale Days Mostly Are the Same to całkiem ciekawy album. 6/10 [pst]


Prince Rama – Top Ten Hits of the End of the World (2012, Paw Tracks)

Prince Rama to dwie siostry – Taraka i Nimai Larsen - członkinie wspólnoty Hare Krishna, mieszkające obecnie na Brooklynie. Na ich brudny, psychodeliczny styl zwrócili uwagę Animal Collective, co zaskutkowało przygarnięciem pod skrzydła swojej wytwórni. To, co możemy usłyszeć na ich najnowszym albumie, to porcja psychodelicznego rocka, podszytego mantrą Hare Krishna i podanego razem jako ścieżka dźwiękowa do końca świata. Na płycie jest dziesięć kawałków w wykonaniu dziesięciu fikcyjnych zespołów – ot taki zabieg wymyśliły sobie artystki. W końcu Top Ten nie może być sprawką jednego wykonawcy, nieprawdaż? Jest na pewno nietuzinkowo, momentami komicznie, ale i czasami monotonnie. Wszystko brzmi ciekawie, tylko nie jestem pewna, czy akurat tego chciałabym słuchać w ostatnich dniach istnienia świata. 6/10 [ast]

Please The Trees – A Forrest Affair (2012, Starcastic Records)

Please The Trees to kapela zza naszej południowej granicy, która po zeszłorocznej trasie w USA, w tym roku odwiedzi także Polskę. Nowy, już ich trzeci album – A Forrest Affair, powstał właśnie w czasie pobytu w Ameryce. Jest bardzo poprawny i spójny. Ciężko się do czegokolwiek przyczepić. Nastrojowe melodie, brudne gitarowe riffy oraz wolne, ambientowe tempo, już od pierwszego dźwięku wciągają słuchacza w swój leniwy, nostalgiczny świat. Słuchając mam ochotę zanurzyć się cała w tej muzyce i nie wynurzać się dopóki nie wybrzmi ostatnia nuta. Trochę tak, jakby na te 10 utworów czas stanął w miejscu. Nic więc dziwnego, że Czesi są porównywani do Mogwai (z czym najbardziej kojarzą się już od pierwszego kawałka na nowym krążku) czy też Nicka Cave’a, a polecała ich sama Patti Smith. 7.5/10 [ast]

David Byrne & St.Vincent - Love this giant (2012, 4AD)

Zaczyna się trochę tak, jakby cygańską wróżkę przycisnął fiskus, więc wyjęła szklaną kulę, przyłożyła do niej dyktafon i nagrała wywołaną przyszłość, w której emerytowany Jack White z nienachalnym luzem nagrał płytkę biorąc sobie do współpracy żeński wokal i zupełnie zmieniony głos, brzmiący odrobinę jak Czesław Mozil (szczególnie w „I Am An Ape”). Tylko muzyka trochę inna. Potem wszystko zmienia się w stylowy kabaret, gdzie talent charyzmatycznego gościa, niegdyś wywrzaskującego „Psycho Killer” na listach przebojów, spotyka przeuzdolnioną St. Vincent, w której wszystko jest francuskie oprócz amerykańskiego pochodzenia, i niczym Zbigniew Boniek zna się z każdym w swojej branży. Efekt jest zgrabny, dopracowany i pomysłowy – idealna setlista dla sal koncertowych jeśli zapełni je odrobinę mniej skostniała widownia. Dużo trąbek, dużo uroku, momentami przydługo. 7/10 [wia]




Django Django – Django Django (2012, Ribbon Music)

Jedna jest rzecz łącząca koncert Wildcat z okresem, gdy słuchałem ciężkich teutońskich wykładów muzycznych Kyuss czy Amon Düül – brakowało im pomysłu na iskierkę energii. Ta skoczna muza weny to właśnie debiut Django Django, jak żartują (lub nie żartują) entuzjaści, zespołu tak dobrego, że jego nazwę trzeba wymawiać podwójnie; transowe klekoty wyrwane z psychodelicznego westernu kręconego w Edynburgu, a Tarantino pluje sobie w brodę, że nie skorzystał z koincydencji nazw by umieścić ich na soundtracku do nowego filmu. Czasem debiutanci przesadzają i efekt staje się cokolwiek komiczny – jak w „Zumm zumm”, lecz ten rodzaj przesady to kwestia gustu, zresztą by przesadzać w ten sposób trzeba mieć całkiem sporą dawkę talentu; osobiście to jak udany jest kawałek, który zupełnie mi się nie podoba, przekonało mnie do nich najmocniej. Zresztą czasem, jak w utworze „WOR”, brzmią jak Elvis, który powrócił z wyspy zmarłych muzyków i spróbował sił z własną wariacją na temat punku, to niezła rekompensata.
Panowie z Django Django sami słuchają na przykład Meat Beat Manifesto i jest to gatunek muzyki, który hipnotyzuje trochę tak, jak horrory straszą. Natomiast oni, jeśli rzeczywiście hipnotyzują, to tak, że pacjent w somnambulicznym amoku zaczyna skakać. 7.5/10 [wia]





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.