The
Weeknd - Trilogy (2012, Universal Republic)
Trilogy,
czyli zremasterowana wersja trzech mixtape'ów The Weeknd, pokonuje
słuchacza przede wszystkim długością. Przy swoich dwóch i pół
godzinach przypomina składanki best-of rockowych gigantów albo
naprawdę rozbuchane dzieła sztuki, takie jak tegoroczny The Seer
czy The Orb's Adventures Beyond the Ultraworld z 1991 roku, jednak
brakuje mu atutów tego typu wydawnictw – ani spójności wielkiego
dzieła muzycznego, ani bezbłędności albumu best-of. Tutaj
doświadczamy tylko nieskończonego ciągu piosenek, często niestety
przeciętnych. Wiele, oczywiście, się wybija, ale tak długa
wyliczanka utworów wymaga cierpliwości buddyjskiego mnicha. Warto
mimo wszystko pamiętać, że Abel Tesfaye to debiutujący artysta i
na pewno jeszcze rozwinie skrzydła. Płyta jest długa, nużąca, a
pod koniec miałem wrażenie, że słucham zagubionych kawałków
Michaela Jacksona, ale miejscami naprawdę urzeka i nie jestem w
stanie potępić jej całkowicie. Nie słuchajcie całości na raz, a
znajdziecie przyjemność w przyzwoitych ilościach. 7/10 [sia]
Mouse
on Mars - Parastrophics (2012, Monkeytown)
Mouse
on Mars ucieszyli przede wszystkim swoich fanów wydając po pięciu
latach Parastrophics, ale każdy, kto lubi nieco bardziej
nietypową muzykę niż Foals, Alt-J czy Flying Lotus, powinien
zdecydowanie zainteresować się tym wydawnictwem. Niczym
najsprawniejsi alchemicy, Jan St. Wermer i Andi Toma łączą
przeróżne podgatunki elektroniki (i nie tylko), bawiąc się przy
tym fantastycznie. Album pełen pozytywnej energii i radości życia,
czego nikt by się chyba nie spodziewał po niemieckich muzykach.
Zero miotaczy płomieni i młotów pneumatycznych, mnóstwo ADHD i
świeżości. Zdecydowanie jeden z najbardziej niedocenionych albumów
minionego roku 8.5/10 [sia]
Admiration
is for Poets - Days Mostly Are the Same (2012,
French Girls Records)
Długo
wzbraniałem się przed odsłuchem tej płyty i mogę uznawać się
za porzeczkowca z tego powodu. Days Mostly Are the Same to
bardzo miła płyta. Admiration is for Poets orbitują gdzieś między
indie, dream-popem i nawet jeśli do każdego z tych kątów jest im
blisko, to najbliżej do łatki zwanej lo-fi. "Let the Sun Daze"
to jeden z przyjemniejszych kawałków ubiegłego roku (choć gitara
przypomina tę z "Adore Me" Golden Glow". Nie zawsze
wszystko wygląda pięknie ("Sgt Killer" czy "Shame",
które momentami może kojarzyć się z Frankie and the
Heartstrings), nie zawsze wokal daje radę, ale Days Mostly
Are the Same to całkiem ciekawy album. 6/10 [pst]
Prince
Rama – Top Ten Hits of the End of the World (2012, Paw Tracks)
Prince
Rama to dwie siostry – Taraka i Nimai Larsen - członkinie wspólnoty
Hare Krishna, mieszkające obecnie na Brooklynie. Na ich brudny,
psychodeliczny styl zwrócili uwagę Animal Collective, co
zaskutkowało przygarnięciem pod skrzydła swojej wytwórni. To,
co możemy usłyszeć na ich najnowszym albumie, to porcja
psychodelicznego rocka, podszytego mantrą Hare Krishna i podanego
razem jako ścieżka dźwiękowa do końca świata. Na płycie jest
dziesięć kawałków w wykonaniu dziesięciu fikcyjnych zespołów –
ot taki zabieg wymyśliły sobie artystki. W końcu Top Ten nie może
być sprawką jednego wykonawcy, nieprawdaż? Jest na pewno
nietuzinkowo, momentami komicznie, ale i czasami monotonnie. Wszystko
brzmi ciekawie, tylko nie jestem pewna, czy akurat tego chciałabym
słuchać w ostatnich dniach istnienia świata. 6/10 [ast]
Please
The Trees – A Forrest Affair (2012, Starcastic Records)
Please
The Trees to kapela zza naszej południowej granicy, która po
zeszłorocznej trasie w USA, w tym roku odwiedzi także Polskę.
Nowy, już ich trzeci album – A
Forrest Affair,
powstał właśnie w czasie pobytu w Ameryce. Jest bardzo poprawny i
spójny. Ciężko się do czegokolwiek przyczepić. Nastrojowe
melodie, brudne gitarowe riffy oraz wolne, ambientowe tempo, już od
pierwszego dźwięku wciągają słuchacza w swój leniwy,
nostalgiczny świat. Słuchając mam ochotę zanurzyć się cała w
tej muzyce i nie wynurzać się dopóki nie wybrzmi ostatnia nuta.
Trochę tak, jakby na te 10 utworów czas stanął w miejscu. Nic
więc dziwnego, że Czesi są porównywani do Mogwai (z czym
najbardziej kojarzą się już od pierwszego kawałka na nowym
krążku) czy też Nicka Cave’a, a polecała ich sama Patti Smith.
7.5/10 [ast]
David
Byrne & St.Vincent - Love this giant (2012, 4AD)
Zaczyna
się trochę tak, jakby cygańską wróżkę przycisnął fiskus,
więc wyjęła szklaną kulę, przyłożyła do niej dyktafon i
nagrała wywołaną przyszłość, w której emerytowany Jack White z
nienachalnym luzem nagrał płytkę biorąc sobie do współpracy
żeński wokal i zupełnie zmieniony głos, brzmiący odrobinę jak
Czesław Mozil (szczególnie w „I Am An Ape”). Tylko muzyka
trochę inna. Potem wszystko zmienia się w stylowy kabaret, gdzie
talent charyzmatycznego gościa, niegdyś wywrzaskującego „Psycho
Killer” na listach przebojów, spotyka przeuzdolnioną St. Vincent,
w której wszystko jest francuskie oprócz amerykańskiego
pochodzenia, i niczym Zbigniew Boniek zna się z każdym w swojej
branży. Efekt jest zgrabny, dopracowany i pomysłowy – idealna
setlista dla sal koncertowych jeśli zapełni je odrobinę mniej
skostniała widownia. Dużo trąbek, dużo uroku, momentami
przydługo. 7/10 [wia]
Django
Django – Django Django (2012, Ribbon Music)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.