poniedziałek, 28 stycznia 2013

Recenzja: Ra Ra Riot - "Beta Love" (2013, Barsuk)

Ra Ra Riot nigdy nie prezentowali wybitnego poziomu, ich nagrania nie powalały na kolana, rzadko kiedy potrafiły prawdziwie zainteresować (o ile kiedykolwiek interesowały), zapaść w pamięć. Beta Love kwestię pamiętliwości rozwiązuje, bo wobec tych jedenastu kawałków nie da się przejść obojętnie.








Nie jestem przekonany, jak na Beta Love zareagowali fani zespołu i szczerze mówiąc – nie szukałem po forach. Trzeci album przedstawia bowiem Ra Ra Riot w zupełnie innym świetle. To już nie są te nudne, barokowe indie plumkania, które jedyne, co poruszały, to żuchwę do ziewania. Zmienił się też skład, w porównaniu do repertuaru dużo skromniej, ale jednak. Jak pewnie większość pamięta, (wątpliwą) siłą zespołu były smyki w ilości dwa – wiolonczela i skrzypce. I właśnie Alexandra Lawn, wiolonczelistka, w lutym ubiegłego roku odeszła z Ra Ra Riot. Pozostała Rebecca Zeller, która jako jedyna momentami jeszcze przejawia wyższe aspiracje artystyczne.
Zmieniło się brzmienie zespołu, a Wes Miles pozazdrościł Michaelowi Angelakosowi falsetowych możliwości i postanowił pobawić się w Passion Pit 2.0. Jeden, tak charakterystyczny falsetowo-wokalny skład już na świecie jednak jest i wysiłki Milesa (razem z Ra Ra Riot) wydają się wręcz niesmacznym żartem.

A że jest to żart nieśmieszny, pokazuje już otwierający album „Dance With Me” z solowym wstępem Milesa i, chwilę później, energicznym wejściem perkusji oraz syntezatora. I właśnie od tego momentu zaczyna się bardzo swojska impreza karnawałowa w pobliskiej remizie, przypominająca jakiś podrzędny dance’owy gniot; utwór, który swoim festyniarstwem nie odbiega poziomem od takiego „Feel it” (w złotym składzie: Three 6 Mafia, Tiesto, Sean Kingston, Flo Rida). Dalej wcale nie jest lepiej, a zawodzenie Wesa w tytułowym „Beta Love” po pierwsze przywołuje skojarzenia z jakimś maksymalnie ubogim Davidem Longstrethem (Dirty Projectors), a po drugie wywołuje myśli o samo-okaleczaniu (c’mon, jęczenie na wysokości: „You can’t tell me no, it’s no dream”? A pękający szyby falset przy „I will find my beta love/When I find my beta love/You will be my beta love/My beta love/Now we’re getting closer”, za który z całą śmiałością można by było przywiązać wokalistę do drzewa i pozostawić na pastwę rozwścieczonych fanów?). „That Much” to prawdziwa profanacja Passion Pit, te same synthy, te same motywy i tylko większej przebojowości i wykonania brak.

Siłą rzeczy jedynym znośnym punktem Beta Love jest ballada „Is It Too Much” z naprawdę urzekającymi smykami w tle. Mieszane odczucia mam co do „What I Do For You”. Niby głęboki, dubstepowy bas wciąga, a w tle słychać ewidentną hiphopową zajawkę, ale jednocześnie ma się wrażenie, że to wszystko jest takie no, na siłę. Do tego zupełnie nie do kupienia jest wokal Wesa. Który to już raz na tym krążku…? 

Jeśli Beta Love miało być płytą optymalną do tańca lub, jak zapowiadano w muzycznych mediach, gorącą pozycją rozgrzewającą słuchaczy nawet w chłodne styczniowe dni i wieczory, nie wyszło. Jeśli trzeci album Amerykanów w zamyśle miał prezentować dobrej jakości synth-pop, Boże!, tym bardziej nie wyszło. Ra Ra Riot nigdy do mnie nie przemawiali tym swoim barokowym indie popem, ale najnowsze nagrania to już doprawdy festyn.

Znęcanie się nad tym albumem jest jak kopanie leżącego. W sytuacji, gdy każda z wcześniejszych płyt Ra Ra Riot była słaba, Beta Love przechodzi ludzkie pojęcie. Tak irytującego materiału dawno nie słyszałem i chyba nie chciałbym szybko usłyszeć.

2.5

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.