Wolf’s Law dłuży się i dłuży.
Jeżeli zespół grający prostego indie rocka o mocno
komercyjnym brzmieniu, z łatwością odnajdujący się w estetyce stadionowej
nazwany jest nadzieją „niezal-grania”, jego pierwsza płyta jest cierpka jak
łyżka sproszkowanej kredy, a największym atutem jest uroda wokalistki, nie
prezentuje się to najlepiej.
The Joy Formidable wrócili po niecałych dwóch latach. The Big Roar, z niezrozumiałych mi
przyczyn, okrzyknięto w 2011 jako jeden z ciekawszych debiutów, dziennikarze i
krytycy piali z zachwytu, starsze zespoły patrzyły, oceniały i brały na supporty,
a słuchacze tak wierzyli w te herezje. 2011 minął, nikt z osób mi znanych,
słuchających i propsujących walijski skład nie wymieniał później tej nazwy,
więc siłą rzeczy można było o Joy Formidable po prostu zapomnieć. Z pamięci
wyleci też sofomor. Powód? Na drugiej płycie nic się po prostu ciekawego nie
dzieje.
No, może „nic” to za dużo powiedziane. Bo Joy Formidable,
mając aspiracje na stanie się jednym z większych zespołów na świecie, nie
mogliby nagrać całkowicie wyzutego z emocji albumu. W planach podbicia rynku i
serc fanów Walijczyków utwierdził wybór na zespół supportujący przez Muse
(wcześniej grali z Passion Pit i Editors) Powiew
wielkich hal koncertowych i stadionów musiał odbić się i na psychice TJF, i na
muzyce. Wolf’s Law nagrano z większą
dozą patetyzmu, zabawą natężeniem hałasu, w większości irytującym wokalem,
chociaż przecież są wyjątki.
Takim wyjątkiem jest nawet znośny, na pewno niepowalający na
kolana, wypełniony niby ninetiesowymi indie-riffami, ale z których przebija się
raczej popowa estetyka, „”This Ladder is Ours”. Momentami jest naprawdę nośnie,
chwytliwie, skojarzeniowo wręcz z Dinosaur Jr., ale to tylko przebłysk. Następne
nagrania mocno trącą komercją często błędnie nazywaną „alternatywny rock”. Bo
to właśnie pop-rock, power pop i inne pochodne (w tym jakaś cząstka garażowego
noise’u) wybrzmiewają z „Cholla”, „Bats”
czy „The Leopart and the Lung”. „Little Blimp” niebezpiecznie zahacza o granice
kiczu spod znaku Within Temptation. „Maw Maw Song” z iście Ironmaidenowską solówką
gitarową na zakończenie całkowicie przekreśla szanse na polubienie albumu. W
tle przebijają się jednak te pozytywy, których Wolf’’s Law ma po prostu za mało. Dynamiczny refren w „Tendons”, akustyczne,
przypominające znacznie „Heartbeats” Jose Gonzaleza „Silent Treatment”, a także
bardzo stadionowe „Forest Serenade”, z którego patetyzm i przepych wylewają się
strumieniami, choć ciekawe, nie rekompensują marności pozostałych nagrań i naśladowania
The Subways czy The Sounds.
Kiedyś red. Irzyk stwierdził, że gdyby w Paramore nie
śpiewała Hayley Williams tylko jakiś gość, od razu zmieniłby
kanał w telewizorze. W przypadku Joy Formidable jest podobnie. Gitary tak trącą
nijakością, smyki przypominają raczej jakieś celtyckie odchyły, niż dodają
utworom gracji, a wokal? Wokal to prawdziwe przeciąganie żółwia przez asfalt. Wolf’s Law dłuży się i dłuży, a na
horyzoncie nawet nie miga koniec.
4
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.