poniedziałek, 14 stycznia 2013

Recenzja: Christopher Owens - "Lysandre" (2013, Turnstile)

W konsekwencji otrzymujemy dzieło zupełnie niewarte czasu, jaki trzeba zainwestować, aby się z nim zapoznać.









Christopher Owens, a raczej jego zespół Girls był, moim zdaniem, jedną z najlepszych rzeczy w muzyce w 2011 roku. Ich album Father, Son, Holy Ghost to fantastyczna mieszanka indie rocka i klasycznych inspiracji, a jeśli dołożymy do tego bezczelną kradzież tytułów (ich główny singiel z pierwszego albumu nazywał się "Lust for Life"), otrzymamy fantastyczny zespół. Christopher Owens zajmował się kompozycją, ale nie był jedyną siłą twórczą tego zespołu, basista Chet White był odpowiedzialny za produkcję. W tekstach Owens często opisywał swoje problemy z kobietami w dość przekonujący sposób, przywołując skojarzenia z latami dziewięćdziesiątymi i ich post-hardcore'em oraz emo. Wszystko było super. Jednak gdy pojawiła się informacja o tym, że Owens będzie nagrywał solo, od razu włączył się mój sceptycyzm i zaczęły wylęgać się pytania: skoro w Girls i tak wszystko zależało od niego, dlaczego nie wyrzucił po prostu ludzi, którzy mu nie pasowali i przyjął nowych? Czyżby odczuł jakieś ambicje kompozytorskie, które koniecznie musi zrealizować pod swoim nazwiskiem? W wywiadach przebąkiwał coś o Great American Songbook, czym podniósł poprzeczkę tak wysoko, że nie wierzyłem, że ją przeskoczy. Po tym wszystkim pozostało tylko posłuchać albumu, aby sprawdzić na własne uszy, jak sprawy mają się naprawdę. Zanim jednak przejdziemy do jego treści, wspomnę, że okładka zupełnie mi się nie podoba. Czionka jest okropna, a zdjęcie tandetne.


Lysandre ma swój własny lejtmotyw, niczym prawdziwa symfonia. Problem w tym, że mimo iż słuchałem tego krótkiego intra kilka razy, mimo tego, iż jest powtarzane na końcu większości utworów, w ogóle nie zapadło mi w pamięci. No, ale to dopiero czterdzieści sekund, więc przejdźmy do pierwszej pełnoprawnej piosenki. "Here we Go" faktycznie jest miłe dla ucha, popowe, z ciekawą melodią na refrenie i miłymi kobiecymi wokalami, fajnie się rozwija i do tego w tle słychać flet, ale nie wiedzieć czemu na to wszystko narzucona jest okropna noise'owa gitara, co oczywiście psuje cały kawałek doszczętnie. "New York City" to jeden z żywszych utworów, przypominający dokonania Girls, tylko w mniej kalorycznej postaci, bez przesterów, za to z damskimi chórkami i dość ciekawym użyciem flangera. Niestety, tak naprawdę mamy tutaj zaledwie półtorej minuty piosenki, która jest rozwleczona do trzech minut za pomocą niespecjalnie udanej solówki na saksofonie zagranej poza skalą, oraz naszego upośledzonego przyjaciela, czyli lejtmotywu. "Here We Go Again" to kolejna szybsza piosenka a la Girls, a może raczej a la Christopher Owens (serio, nawet wtedy, kiedy jego kompozycje są fatalne, są przynajmniej charakterystyczne). I tutaj nie ma na szczęście żadnych elementów, które mogłyby zepsuć ten utwór. Aranżacja jest przyjemna, solo dobrze zagrane i wyprodukowane, ale niestety, utwór wypala się po 1:40. Zgadnijcie co teraz? Tak jest, zwolnienie tempa i lejtmotyw. Musiał się Owensowi bardzo podobać. Ostatnia minuta piosenki to niezbyt wyraźny, kompletnie niepotrzebny i bezcelowy dialog. "Riviera Rock" jest na pewno dobrym pomysłem – stworzyć piosenkę w guście "Saint Tropez" Floydów; taką, która uchwycałaby klimat nadmorskiego wypoczynku i dekadencji z tym związanej... Problem w tym, że riff jest strasznie monotonny, tekst nie istnieje, a kawałek z inteligentnego, ironicznego utworu przeistacza się w lounge. Na plus należy zapisać to, że nie kończy się lejtmotywem. "Love is in the Ear of Listener" jest prewencyjną obroną albumu, balladą, w której Owens zwierza się ze swoich wątpliwości i kompleksów, ale przede wszystkim umywa ręce w razie nieprzychylnego odbioru albumu. Tekst jest ciekawy, za to piosenka – do zapomnienia. Ostatni kawałek, "Part of Me (Lysandre's Epilogue)" to kolejna gitarowo-poranna piosenka, która jest przyjemna w słuchaniu, ale tak jak poprzednie sprawia wrażenie, jakby była niedopracowanym zalążkiem prawdziwego utworu.

Lysandre, niestety, zawodzi oczekiwania w każdym ich aspekcie, przegrywa na każdym froncie i przerywa dobrą passę Owensa jako songwritera. Album zdaje się być zrobiony zupełnie na siłę. Miał opowiadać historię trasy koncertowej Girls i o dziewczynie (dziewczynach?) poznanych przez autora, ale niewiele z tego udaje się mu przekazać. Piosenki są krótkie, niedopracowane, nierozwinięte. Żadna nie dociera do 4 minut (a na płytach girls były one często nawet 5-6 minutowe). Album trwa niecałe 30 minut, z czego tak naprawdę otrzymujemy 15-20 minut autentycznej muzyki. Co gorsza, jest to muzyka jakości easy-listening, czyli coś, co wpada jednym uchem a wypada drugim. Produkcja też nie jest najlepsza: perkusja jest płaska, a cała sekcja rytmiczna jest zdecydowanie zbyt głośna. W konsekwencji otrzymujemy dzieło zupełnie niewarte czasu, jaki trzeba zainwestować, aby się z nim zapoznać. Moje przewidywania co do oceny Pitchforka: 5.0/10,

Moja ocena: 4/10

Jędrzej Siarkowski

1 komentarz:

  1. proszę, błagam, tylko nie to, zaraz puszczę pawia
    (+ pitchfork dał 6,7, nme 7, diy 8, itd)

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.