W
konsekwencji otrzymujemy dzieło zupełnie niewarte czasu, jaki
trzeba zainwestować, aby się z nim zapoznać.
Christopher Owens, a raczej jego zespół Girls był, moim zdaniem, jedną z najlepszych rzeczy w muzyce w 2011 roku. Ich album Father, Son, Holy Ghost to fantastyczna mieszanka indie rocka i klasycznych inspiracji, a jeśli dołożymy do tego bezczelną kradzież tytułów (ich główny singiel z pierwszego albumu nazywał się "Lust for Life"), otrzymamy fantastyczny zespół. Christopher Owens zajmował się kompozycją, ale nie był jedyną siłą twórczą tego zespołu, basista Chet White był odpowiedzialny za produkcję. W tekstach Owens często opisywał swoje problemy z kobietami w dość przekonujący sposób, przywołując skojarzenia z latami dziewięćdziesiątymi i ich post-hardcore'em oraz emo. Wszystko było super. Jednak gdy pojawiła się informacja o tym, że Owens będzie nagrywał solo, od razu włączył się mój sceptycyzm i zaczęły wylęgać się pytania: skoro w Girls i tak wszystko zależało od niego, dlaczego nie wyrzucił po prostu ludzi, którzy mu nie pasowali i przyjął nowych? Czyżby odczuł jakieś ambicje kompozytorskie, które koniecznie musi zrealizować pod swoim nazwiskiem? W wywiadach przebąkiwał coś o Great American Songbook, czym podniósł poprzeczkę tak wysoko, że nie wierzyłem, że ją przeskoczy. Po tym wszystkim pozostało tylko posłuchać albumu, aby sprawdzić na własne uszy, jak sprawy mają się naprawdę. Zanim jednak przejdziemy do jego treści, wspomnę, że okładka zupełnie mi się nie podoba. Czionka jest okropna, a zdjęcie tandetne.
Lysandre
ma swój własny lejtmotyw, niczym prawdziwa symfonia. Problem w tym,
że mimo iż słuchałem tego krótkiego intra kilka razy, mimo tego,
iż jest powtarzane na końcu większości utworów, w ogóle nie
zapadło mi w pamięci. No, ale to dopiero czterdzieści sekund, więc
przejdźmy do pierwszej pełnoprawnej piosenki. "Here we Go"
faktycznie jest miłe dla ucha, popowe, z ciekawą melodią na
refrenie i miłymi kobiecymi wokalami, fajnie się rozwija i do tego
w tle słychać flet, ale nie wiedzieć czemu na to wszystko
narzucona jest okropna noise'owa gitara, co oczywiście psuje cały
kawałek doszczętnie. "New York City" to jeden z żywszych
utworów, przypominający dokonania Girls, tylko w mniej kalorycznej
postaci, bez przesterów, za to z damskimi chórkami i dość
ciekawym użyciem flangera. Niestety, tak naprawdę mamy tutaj
zaledwie półtorej minuty piosenki, która jest rozwleczona do
trzech minut za pomocą niespecjalnie udanej solówki na saksofonie
zagranej poza skalą, oraz naszego upośledzonego przyjaciela, czyli
lejtmotywu. "Here We Go Again" to kolejna szybsza piosenka
a la Girls, a może raczej a la Christopher Owens (serio, nawet
wtedy, kiedy jego kompozycje są fatalne, są przynajmniej
charakterystyczne). I tutaj nie ma na szczęście żadnych elementów,
które mogłyby zepsuć ten utwór. Aranżacja jest przyjemna, solo
dobrze zagrane i wyprodukowane, ale niestety, utwór wypala się po
1:40. Zgadnijcie co teraz? Tak jest, zwolnienie tempa i lejtmotyw.
Musiał się Owensowi bardzo podobać. Ostatnia minuta piosenki to
niezbyt wyraźny, kompletnie niepotrzebny i bezcelowy dialog.
"Riviera Rock" jest na pewno dobrym pomysłem – stworzyć
piosenkę w guście "Saint Tropez" Floydów; taką, która
uchwycałaby klimat nadmorskiego wypoczynku i dekadencji z tym
związanej... Problem w tym, że riff jest strasznie monotonny, tekst
nie istnieje, a kawałek z inteligentnego, ironicznego utworu
przeistacza się w lounge. Na plus należy zapisać to, że nie
kończy się lejtmotywem. "Love is in the Ear of Listener"
jest prewencyjną obroną albumu, balladą, w której Owens zwierza
się ze swoich wątpliwości i kompleksów, ale przede wszystkim
umywa ręce w razie nieprzychylnego odbioru albumu. Tekst jest
ciekawy, za to piosenka – do zapomnienia. Ostatni kawałek, "Part
of Me (Lysandre's Epilogue)" to kolejna gitarowo-poranna
piosenka, która jest przyjemna w słuchaniu, ale tak jak poprzednie
sprawia wrażenie, jakby była niedopracowanym zalążkiem
prawdziwego utworu.
Lysandre,
niestety, zawodzi oczekiwania w każdym ich aspekcie, przegrywa na
każdym froncie i przerywa dobrą passę Owensa jako songwritera.
Album zdaje się być zrobiony zupełnie na siłę. Miał opowiadać
historię trasy koncertowej Girls i o dziewczynie (dziewczynach?)
poznanych przez autora, ale niewiele z tego udaje się mu przekazać.
Piosenki są krótkie, niedopracowane, nierozwinięte. Żadna nie
dociera do 4 minut (a na płytach girls były one często nawet 5-6
minutowe). Album trwa niecałe 30 minut, z czego tak naprawdę
otrzymujemy 15-20 minut autentycznej muzyki. Co gorsza, jest to
muzyka jakości easy-listening, czyli coś, co wpada jednym uchem a
wypada drugim. Produkcja też nie jest najlepsza: perkusja jest
płaska, a cała sekcja rytmiczna jest zdecydowanie zbyt głośna. W
konsekwencji otrzymujemy dzieło zupełnie niewarte czasu, jaki
trzeba zainwestować, aby się z nim zapoznać. Moje przewidywania co
do oceny Pitchforka: 5.0/10,
Moja
ocena: 4/10
Jędrzej
Siarkowski
proszę, błagam, tylko nie to, zaraz puszczę pawia
OdpowiedzUsuń(+ pitchfork dał 6,7, nme 7, diy 8, itd)