środa, 5 grudnia 2012

Wywiad: "Jesteśmy trochę wyautowani” || Radek Krzyżanowski/Kamp! ||

foto: kampmusik.tumblr.com
W kilka dni po premierze pierwszego longplaya Kamp! dowiedzieliśmy się, co łączy ich z Portugalią, dlaczego lubią klasyczne albumy i czego słuchają prywatnie. Na nasze pytania odpowiedział Radek Krzyżanowski.








Koncert w Krakowie od ponad dwóch tygodni jest już wyprzedany. To zupełny ewenement. Myślisz, że w czym tkwi fenomen Kamp!?

Radek Krzyżanowski: Wow... Akurat w Krakowie nasz fenomen tkwi chyba w tym, że gramy w małych klubach. Na ostatnich koncertach w Warszawie czy we Wrocławiu – to były rzeczywiście duże kluby – takie typowo koncertowe, na szczęście frekwencja dopisała.

W zeszłym tygodniu światło dzienne ujrzał wasz album. I teraz zadam pytanie, które chyba słyszycie najczęściej – dlaczego tak długo musieliśmy na to czekać?

Realnie zabrało nam to dwa i pół roku. To jest normalny cykl. Fakt – są zespoły, które nagrywają co rok płytę, ale większość jednak potrzebuje na to więcej czasu, i my chyba właśnie do takich zespołów należymy. Pierwsze dwa lata działalności, czyli eksploracja electro i okolic, po prostu zostały zamknięte – jest to etap, do którego stwierdziliśmy, że nie wracamy, poszliśmy w inną stronę. To, co zaczęliśmy grać na „Heats”, było po prostu zapowiedzią tego, co się później stało, i co można usłyszeć na tym albumie.

Przez tych parę lat istnienia uderzaliście w różne style, różną muzyczną estetykę, stylistykę. W jakim teraz jesteście miejscu? Jak określiłbyś teraz to, co gracie?

Chyba zawsze graliśmy jakieś odmiany electro–popu. To jest tak pojemna definicja, że właściwie trudno to sprecyzować. Inspirujemy się tym, co się działo w latach osiemdziesiątych w muzyce pop czy muzyce syntezatorowej, co jest zresztą dość mocno zbieżne. Inspirujemy się też drugą połową lat siedemdziesiątych, która, wydaje nam się, była najbardziej płodna w historii muzyki. To, co się wtedy działo, ilość nurtów: punk, disco, początek post-punka – wielka różnorodność tak naprawdę. Bowie czy Eno wydawali swoje najlepsze płyty – to wszystko są nasze inspiracje. A co gramy? Nie lubimy tego określać, bo to bardziej zadanie dla odbiorców, niż dla nas. Po prostu wychodzi z tego jakiś konglomerat.

W wywiadach podkreślacie, że wasz nowy album ma przemyślaną strukturę – wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Skąd taka skłonność do ładu, harmonii?

To wszystko chyba wzięło się właśnie z tego, że wychowaliśmy się muzyce lat osiemdziesiątych i na takim podejściu „albumowym”. Do tej pory staliśmy bardziej po stronie sceny producenckiej, gdzie wydaje się single z remiksami i dość długo bazowaliśmy na tym modelu:  jeden, dwa utwory plus remixy – i właściwie z tego bardzo łatwo jest złożyć pewną całość. A do albumu podeszliśmy dość tradycyjnie, bo sami najbardziej lubimy takie płyty. Nie mówimy oczywiście o koncept albumach - może kiedyś zrobimy coś takiego, ale o czymś, co ma rzeczywiście logiczną strukturę.

W mixowaniu albumu pomagał wam Bartek Szczęsny. Jaki miał wpływ na to, co słyszymy na płycie?

Z Bartkiem ta współpraca przebiega, z mniejszą lub większą intensywnością, już od bardzo długiego czasu. Zaczęła się chyba od jego remixu „Cosmological” jeszcze w dawnych, dawnych czasach. Bartek znał nasz materiał, znał nas z wydania live i szukaliśmy kogoś, kto nie dość, że będzie mieć dystans do naszej muzyki, to jeszcze będzie dysponować odpowiednim sprzętem, uchem i umiejętnościami. Mieliśmy pewne wytyczne, a byliśmy już zmęczeni tym materiałem, więc nie chcieliśmy sami tego miksować – poprosiliśmy Bartka, a on wykonał świetną robotę.

Od kiedy wydaliście singiel „Cairo” media słodziły wam, nadmuchiwały ogromną bańkę oczekiwań. Nie baliście się, że ta bańka pęknie, a płyta zwyczajnie okaże się przehajpowana?

Z tym przehajpem jest trochę racji, ale nie wynika to raczej z naszego dmuchania balonu, tylko z tego, co się dzieje na zewnątrz zespołu. Myślę, że oczekiwania niektórych były zbyt duże w stosunku do tego, co zrobiliśmy. Niektórzy natomiast mogą być bardzo zadowoleni. To jest sfera, która znajduje się poza nami – nie mamy na to wpływu. Cieszymy się, że odbiór jest bardzo dobry, że ludzie czekali na ten album, że przychodzą na koncerty, że jest szaleństwo, ale staramy się zachować do tego zdrowy dystans. Czas pokaże, czy ten album był przehajpowany, czy też nie. My jesteśmy z niego zadowoleni – to jest dla nas najważniejsze.

Już jakiś czas temu dostrzeżono was za granicą. Graliście przecież na South by Southwest, byliście też na EXIT Festival w tym roku. Jak daleko sięgają wasze plany, jeśli chodzi o zagranicę?

Na pewno chcemy wyjść z tym materiałem dalej. Na razie te wyjazdy to były takie pierwsze jaskółki i mogę potwierdzić że bardzo dużo nam dały. Dodały nam pewności siebie, pewności scenicznej, bywały inspirujące na wielu płaszczyznach. Natomiast oczywiście są to tylko pojedyncze przebłyski. Czasami czytaliśmy, że jesteśmy bardziej znani na Zachodzie, niż w Polsce, co jest oczywiście jakimś totalnym nieporozumieniem. Ale to też jest pewnie element takiego hajpu w kraju, rodzaju pobożnych życzeń, które ludzie niepotrzebnie wytwarzają.
W każdym razie, w styczniu będziemy wydawać drugi singiel z płyty, ponownie z Disco Texas - „Melt”, czyli jeden z utworów z płyty, z paczką fajnych remixów. Powstanie do niego również teledysk. Mamy już też zaplanowane wyjazdy na najbliższe kilka miesięcy też za granicę – lada moment będzie wiadomo co i jak...

Jak zaczęła się wasza przygoda z Disco Texas? Bo, nie ukrywając, Portugalia nie jest zwykle targetem, jeżeli chodzi o polskie zespoły.

Faktycznie nie. Zauważyliśmy jednak, że w krajach latynoskich, w krajach hiszpańsko- i portugalskojęzycznych nasza muzyka spotyka się z bardzo dobrym odbiorem. Nie wiem czy to wynika z pewnej wrażliwości na melodię czy harmonię, ale w Meksyku, Ameryce Południowej, Portugalii, Hiszpanii dużo blogów pisze o nas, o naszej muzyce, mamy też spory feedback bezpośrednio od fanów. Więc kiedy podesłaliśmy im (Disco Texas – przyp. red.) „Cairo”, właściwie natychmiast chwycili temat.

A jakiej muzyki słuchacie prywatnie? Wielu artystów w domowym zaciszu słucha zupełnie czegoś innego, od tego, co wykonuje na scenie. Jak jest z tym u was?

To znów jest taki konglomerat, zaczynając od lat siedemdziesiątych. Staramy się ogarniać również to, co się teraz dzieje – zarówno w muzyce typowo producenckiej, jak i tradycyjnie pojmowanych zespołach. Na pewno z tego roku, mówiąc tylko za siebie, uwielbiam albumy Beach House, Tame Impala czy Ariela Pinka, epki Todda Terje czy ostatni album Lindstrøma. Cały czas jednak gdzieś się cofamy, szukamy inspiracji, dźwięków, chociażby w albumach Briana Eno czy King Crimson z lat osiemdziesiątych.
Tak naprawdę to czasem czuję przesyt i trudno mi to jakoś logicznie ogarnąć, dużo w tym losowości. Ale dużo rzeczy z tych, które odkrywamy, ma wpływ na to, co robimy.

Wystąpiliście już praktycznie na wszystkich polskich większych festiwalach. Planujecie się jeszcze w to bawić w przyszłym roku?

Jeżeli będą sensowne propozycje, to na pewno. Na Open'erze graliśmy, ale to nie była jakaś szałowa godzina, można zagrać o lepszej porze...

Rozmawiał Miłosz Karbowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.