foto: kampmusik.tumblr.com |
W kilka dni
po premierze pierwszego longplaya Kamp! dowiedzieliśmy się, co łączy ich z
Portugalią, dlaczego lubią klasyczne albumy i czego słuchają prywatnie. Na
nasze pytania odpowiedział Radek Krzyżanowski.
Koncert w
Krakowie od ponad dwóch tygodni jest już wyprzedany. To zupełny ewenement.
Myślisz, że w czym tkwi fenomen Kamp!?
Radek
Krzyżanowski: Wow... Akurat w Krakowie nasz fenomen tkwi chyba w tym, że gramy
w małych klubach. Na ostatnich koncertach w Warszawie czy we Wrocławiu – to
były rzeczywiście duże kluby – takie typowo koncertowe, na szczęście frekwencja
dopisała.
W
zeszłym tygodniu światło dzienne ujrzał wasz album. I teraz zadam pytanie,
które chyba słyszycie najczęściej – dlaczego tak długo musieliśmy na to czekać?
Realnie
zabrało nam to dwa i pół roku. To jest normalny cykl. Fakt – są zespoły, które
nagrywają co rok płytę, ale większość jednak potrzebuje na to więcej czasu, i
my chyba właśnie do takich zespołów należymy. Pierwsze dwa lata działalności,
czyli eksploracja electro i okolic, po prostu zostały zamknięte – jest to etap,
do którego stwierdziliśmy, że nie wracamy, poszliśmy w inną stronę. To, co
zaczęliśmy grać na „Heats”, było po prostu zapowiedzią tego, co się później
stało, i co można usłyszeć na tym albumie.
Przez
tych parę lat istnienia uderzaliście w różne style, różną muzyczną estetykę,
stylistykę. W jakim teraz jesteście miejscu? Jak określiłbyś teraz to, co
gracie?
Chyba
zawsze graliśmy jakieś odmiany electro–popu. To jest tak pojemna definicja, że
właściwie trudno to sprecyzować. Inspirujemy się tym, co się działo w latach
osiemdziesiątych w muzyce pop czy muzyce syntezatorowej, co jest zresztą dość
mocno zbieżne. Inspirujemy się też drugą połową lat siedemdziesiątych, która,
wydaje nam się, była najbardziej płodna w historii muzyki. To, co się wtedy
działo, ilość nurtów: punk, disco, początek post-punka – wielka różnorodność
tak naprawdę. Bowie czy Eno wydawali swoje najlepsze płyty – to wszystko są
nasze inspiracje. A co gramy? Nie lubimy tego określać, bo to bardziej zadanie
dla odbiorców, niż dla nas. Po prostu wychodzi z tego jakiś konglomerat.
W
wywiadach podkreślacie, że wasz nowy album ma przemyślaną strukturę – wstęp,
rozwinięcie, zakończenie. Skąd taka skłonność do ładu, harmonii?
To
wszystko chyba wzięło się właśnie z tego, że wychowaliśmy się muzyce lat osiemdziesiątych
i na takim podejściu „albumowym”. Do tej pory staliśmy bardziej po stronie
sceny producenckiej, gdzie wydaje się single z remiksami i dość długo
bazowaliśmy na tym modelu: jeden, dwa
utwory plus remixy – i właściwie z tego bardzo łatwo jest złożyć pewną całość.
A do albumu podeszliśmy dość tradycyjnie, bo sami najbardziej lubimy takie płyty.
Nie mówimy oczywiście o koncept albumach - może kiedyś zrobimy coś takiego, ale
o czymś, co ma rzeczywiście logiczną strukturę.
W
mixowaniu albumu pomagał wam Bartek Szczęsny. Jaki miał wpływ na to, co
słyszymy na płycie?
Z
Bartkiem ta współpraca przebiega, z mniejszą lub większą intensywnością, już od
bardzo długiego czasu. Zaczęła się chyba od jego remixu „Cosmological” jeszcze
w dawnych, dawnych czasach. Bartek znał nasz materiał, znał nas z wydania live
i szukaliśmy kogoś, kto nie dość, że będzie mieć dystans do naszej muzyki, to
jeszcze będzie dysponować odpowiednim sprzętem, uchem i umiejętnościami.
Mieliśmy pewne wytyczne, a byliśmy już zmęczeni tym materiałem, więc nie
chcieliśmy sami tego miksować – poprosiliśmy Bartka, a on wykonał świetną
robotę.
Od
kiedy wydaliście singiel „Cairo” media słodziły wam, nadmuchiwały ogromną bańkę
oczekiwań. Nie baliście się, że ta bańka pęknie, a płyta zwyczajnie okaże się
przehajpowana?
Z
tym przehajpem jest trochę racji, ale nie wynika to raczej z naszego dmuchania
balonu, tylko z tego, co się dzieje na zewnątrz zespołu. Myślę, że oczekiwania
niektórych były zbyt duże w stosunku do tego, co zrobiliśmy. Niektórzy
natomiast mogą być bardzo zadowoleni. To jest sfera, która znajduje się poza
nami – nie mamy na to wpływu. Cieszymy się, że odbiór jest bardzo dobry, że
ludzie czekali na ten album, że przychodzą na koncerty, że jest szaleństwo, ale
staramy się zachować do tego zdrowy dystans. Czas pokaże, czy ten album był
przehajpowany, czy też nie. My jesteśmy z niego zadowoleni – to jest dla nas
najważniejsze.
Już
jakiś czas temu dostrzeżono was za granicą. Graliście przecież na South by
Southwest, byliście też na EXIT Festival w tym roku. Jak daleko sięgają wasze
plany, jeśli chodzi o zagranicę?
Na
pewno chcemy wyjść z tym materiałem dalej. Na razie te wyjazdy to były takie
pierwsze jaskółki i mogę potwierdzić że bardzo dużo nam dały. Dodały nam
pewności siebie, pewności scenicznej, bywały inspirujące na wielu
płaszczyznach. Natomiast oczywiście są to tylko pojedyncze przebłyski. Czasami
czytaliśmy, że jesteśmy bardziej znani na Zachodzie, niż w Polsce, co jest
oczywiście jakimś totalnym nieporozumieniem. Ale to też jest pewnie element
takiego hajpu w kraju, rodzaju pobożnych życzeń, które ludzie niepotrzebnie
wytwarzają.
W każdym razie, w styczniu będziemy wydawać drugi singiel z płyty,
ponownie z Disco Texas - „Melt”, czyli jeden z utworów z płyty, z paczką
fajnych remixów. Powstanie do niego również teledysk. Mamy już też zaplanowane
wyjazdy na najbliższe kilka miesięcy też za granicę – lada moment będzie
wiadomo co i jak...
Jak
zaczęła się wasza przygoda z Disco Texas? Bo, nie ukrywając, Portugalia nie
jest zwykle targetem, jeżeli chodzi o polskie zespoły.
Faktycznie
nie. Zauważyliśmy jednak, że w krajach latynoskich, w krajach hiszpańsko- i
portugalskojęzycznych nasza muzyka spotyka się z bardzo dobrym odbiorem. Nie
wiem czy to wynika z pewnej wrażliwości na melodię czy harmonię, ale w Meksyku,
Ameryce Południowej, Portugalii, Hiszpanii dużo blogów pisze o nas, o naszej
muzyce, mamy też spory feedback bezpośrednio od fanów. Więc kiedy podesłaliśmy
im (Disco Texas – przyp. red.) „Cairo”, właściwie natychmiast chwycili temat.
A
jakiej muzyki słuchacie prywatnie? Wielu artystów w domowym zaciszu słucha
zupełnie czegoś innego, od tego, co wykonuje na scenie. Jak jest z tym u was?
To
znów jest taki konglomerat, zaczynając od lat siedemdziesiątych. Staramy się
ogarniać również to, co się teraz dzieje – zarówno w muzyce typowo
producenckiej, jak i tradycyjnie pojmowanych zespołach. Na pewno z tego roku,
mówiąc tylko za siebie, uwielbiam albumy Beach House, Tame Impala czy Ariela
Pinka, epki Todda Terje czy ostatni album Lindstrøma. Cały czas jednak gdzieś
się cofamy, szukamy inspiracji, dźwięków, chociażby w albumach Briana Eno czy
King Crimson z lat osiemdziesiątych.
Tak naprawdę to czasem czuję przesyt i trudno mi to jakoś logicznie ogarnąć,
dużo w tym losowości. Ale dużo rzeczy z tych, które odkrywamy, ma wpływ na to,
co robimy.
Wystąpiliście
już praktycznie na wszystkich polskich większych festiwalach. Planujecie się
jeszcze w to bawić w przyszłym roku?
Jeżeli
będą sensowne propozycje, to na pewno. Na Open'erze graliśmy, ale to nie była
jakaś szałowa godzina, można zagrać o lepszej porze...
Rozmawiał Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.