piątek, 7 grudnia 2012

Recenzja: Ty Segall - "Twins" (2012, Drag City)



Po raz pierwszy nazwisko Ty Segalaa obiło mi się o uszy przy okazji wydania płyty Goodbye Bread w 2011. Odbiła się dość szerokim echem wśród znajomych i w internecie, opowieści o rockandrollowej energii i chaosie kompozycyjnym rozpalały moją wyobraźnię. Ale dopiero jego album z 2012, Twins, stał się pretekstem do zapoznania się z twórczością tego wykonawcy.





Ty Segall zaczynał jako członek nieznanych mi bliżej zespołów, a jego solowe płyty nagrywane w sypialni, mimo że urocze, naturalnie nie przyciągnęły większej publiczności. Jednak od czasu Goodbye Bread, wydanego zresztą w Drag City, zaczyna się jego szersza popularność, no i też ewolucja w stronę muzyki psychodelicznej. Kawałki stają się wolniejsze, cięższe i przypominające bardzo acid-rock. W 2012, wraz z zespołem, wydaje fantstyczny Slaugherhouse, gdzie mocne, roztapiające twarz granie jest najbardziej widoczne. W porównaniu ze Slaugherhouse nowy album wypadają bardzo zachowawczo. Nie znaczy to, oczywiście, że wypada źle.

Otwierający płytę utwór "Thank God for Sinners" atakuje nas od razu przesterowanymi gitarami, dudniącym basem i prymitywną perkusją nadużywającą talerzy (oczywiście, to jest nadużycie na plus). Wokal nie jest potraktowany żadnymi efektami i dość wyraźnie przebija się przez tony przesteru, idealnie za to wpisuje się w ciężkość i moc piosenki. Efekt jest więcej niż zadowalający. Następny kawałek, "You're the Doctor", operuje o wiele szybszymi tempami, zachowując ten sam poziom ognistości. Ucho rozpaczliwie próbuje uchwycić jakiś kawałeczek melodii, na próżno jednak, bo z głośników wydobywają się dźwięki szaleństwa – rozedrgane, kanciaste gitary i pędząca po talerzach perkusja, wszystko to razem tworzy kolejną, świetną kompozycję. "Inside Your Heart" z kolei powraca do wolniejszych temp, ale to tutaj pojawiają się nieco hipnotyczne riffy, które wyróżniają utwór na tle innych. Cały kawałek jest dość wciągający, moim zdaniem to jeden z jaśniejszych punktów na albumie. "The Hill" za to zaczyna się nietypowymi, damskimi wokalami, sugerując coś łagodniejszego, ale to tylko zmyłka, bo zaraz wyskakują na nas gitary i bas, przypominające Bitelsów z okresu Revolver, tylko że w przyśpieszonym tempie, a także bardziej przesterowane. Damskie chórki wracają potem w utworze, jednak tworzą one dysonans poznawczy zamiast ulgi. I znowu, w połowie piosenki Segall daje się pochłonąć szaleństwu, a kawałek się zupełnie rozlatuje. "Ghost" to zdecydowanie najbardziej szaleńczy utwór na albumie, wolny, rozlazły, mocny i agresywny, przypomina dokonania Blue Cheer. Co jest też na plus, w wokalu da się wyczuć melodię (żeby nie było tak łatwo, tutaj na głos jest już nałożony przester i pogłos).  Riffy są tak wolne, że praktycznie metalowe. Jak tak dalej pójdzie, to następny album będzie a la Black Sabbath. Utwór kończy się zawodzącymi partiami solowymi, i trzeba przyznać Segallowi idealne wyczucie czasu – kawałek trwa dokładnie tyle, żeby nie wymęczyć nas zbytnio hałasem.  "Love Fuzz", wolniejsza, monotonna, zaśpiewana falsetem kompozycja wprowadza potrzebną zmianę w klimacie albumu, wciąż jednak będąc ciężką w odbiorze piosenką. "Gold on the Shore", wreszcie, daje nam wytchnienie od przesterów i mocnych, psychodelicznych gitar. Akustyczna ballada jednak mogłaby być umieszczona gdzieś w połowie albumu, tak żeby można było lepiej wyczuć stylistyczną różnicę. Ostatni, zamykający płytę utwór "There is No Tomorrow" to David Bowie żywcem wyjęty z "Space Oddity". W momencie, gdy Ty śpiewa "won't you come away" melodia jest wręcz identyczna. Ale, mimo tego iż inspiracja jest oczywista, to jest to jeden z lepszych utworów na albumie, który rozwija się bardzo dobrze i ma wyczuwalną melodię.

Album za pierwszym razem zdał mi się zupełnie w stylu Bitelsów, ale po pewnym czasie to wrażenie ustało. Właściwie tylko trzy kawałki można przyrównać do psychodelii lat sześćdziesiątych - "The Hill", wolniejszy, popowy "Would You Be My Love" i utwór a la wczesny David Bowie, "There is No Tomorrow". Wręcz przeciwnie do moich pierwszych wrażeń, przy ostatnim odsłuchaniu przez pół godziny byłem bombardowany ognistymi kawałkami, na pograniczu acid i hard-rocka. Zupełnie szaleńczymi, zawodzącymi solówkami Segallowi udało się wywołać to, na czym mu najbardziej chyba zależało – zupełny rozpierdol. Tak samo kompozycje, załamujące się i rozlatujące się, im dalej brniemy w kawałek. Hipnotyczne, wolniejsze kawałki także silnie oddziałały, oblewając mnie masą przesterów i psychodelicznych efektów. Całość zdaje się być chaotyczna, ale jest to nieład zdecydowanie twórczy. Nie da się nie zauważyć, że artysta zdecydowanie korzystał z narkotyków w procesie tworzenia albumu. Jeśli mimo pozorów tak nie było – to Ty Segall jest mistrzem udawania... Co czyniłoby go chyba jeszcze lepszym.

8

Jędrzej Siarkowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.