Jeśli ktoś, tak jak ja, usilnie zastanawia(ł) się, jak wygląda koncert zespołu, który ma na swoim koncie tylko jedną płytę do spółki z epkami trwające, pi razy oko, godzinę, będzie zachwycony genialnością rozwiązania – taki koncert po prostu trwa godzinę. To pierwsza wada dla występu Dry The River w Warszawie, w klubie, w którym parter wygląda jak piwnica przeciwatomowa.
Drugi zarzut wobec zespołu jest
jednocześnie komplementem. Otóż muzycy z Albionu doszli do wniosku, że ich
twórczość najlepiej brzmi odegrana w kombinacji: minuta nostalgicznych rytmów
zagranych tak, jakby na kanapie obok stary niedźwiedź mocno śpał, następnie
huczne wejście i energia jak z Duracell do samego końca. I tak działo się przy
większości utworów; to było bezwstydnie tanie oraz wspaniałe. Przytulone pary
rosły jak grzyby po deszczu, a to przy akompaniamencie silnie rockowych aranżacji;
po występie muzycy, zahaczywszy tylko o bar, zostali na Sali, by spełnić
życzenia fanów, których, co dość znamienne, nie brakowało.
Zresztą, nie oszukujmy się, tak naprawdę wszyscy czekali tylko i wyłącznie na refren „No rest” z gospelowym, dramatycznym „I loved you in the best way possible”. Doczekali się, i to jak!
Jacek Wiaderny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.