Rzadko zdarza się, by
wszystkie bilety na koncert - jakby nie patrzeć - dosyć niszowego artysty,
zostały w całości wyprzedane.
Tak właśnie stało się w przypadku koncertu Ariela Pink w
warszawskiej Hydrozagadce. Frekwencja dopisała, dali się nawet zauważyć ojcowie
z dziećmi, co nie jest zbyt częstym obrazkiem na koncertach alternatywnych wykonawców.
Wchodząc do klubu na wejściu minąłem Ariela sprzedającego
płyty. Znajoma stwierdziła, że nie jest zbyt rozmowny, więc nie próbowałem
przybijać mu piątki, ani klepać po ramieniu. Jako suport wystąpiła
ex-dziewczyna Ariela – Geneva Jacuzzi. Jej występ mógł przypominać Lady Gagę w
wersji lo-fi. Geneva przechadzała się pośród niezbyt gęstej publiczności,
śpiewając i gestykulując w rytm ciężkich synthpopowych podkładów. Cały występ był
utrzymany w mocno teatralnej atmosferze. Najlepszym numerem w moim odczuciu
było wykonane na końcu „Do I Sad”.
Po nieco ponad półgodzinnym oczekiwaniu na scenę wyszedł
Ariel Pink wraz ze swoim składem – ku mojemu zdziwieniu nieco innym niż na
zeszłorocznym Offie. Poprzedni perkusista został zastąpiony przez Kenny’ego
Gilmore’a.
Koncert rozpoczął się od najnowszych utworów: było hulające
czasem w Trójce „Kinski Assasin”, po nim„Is This The Best Spot”, „Pink Slime”,
podczas którego Ariel Pink poczochrał mi głowę, „Mature Themes” oraz znakomite singlowe
„Only in My Dreams”. Pierwszą część koncertu zamknęło oparte na gęstych bębnach
„Crusades” – Kenny Gilmore wyciskał z siebie siódme poty. Druga część setlisty
oparta była na starszych utworach. Pierwszy z nich – „Crusades” - pochodził z
płyty Underground, kolejny „Among
Dreams” to utwór z genialnego The
Doldrums. Poziom skomplikowania rytmiki w tym kawałku przyprawiłby o
kłopoty niejednego fana Meshuggah. Następne
„Strange Fires” to perełka z pierwszego dema. W przerwie między utworami
nastąpiło niespodziewane przemeblowanie – basista chwycił za gitarę, perkusista
zaczął grać na klawiszu – poszło dziwaczne „Facts of Destiny”. To był koniec
drugiej części koncertu, która brzmiała trochę jak dyskoteka Marsjan – ostatnia
to powrót do bardziej rozpoznawalnych przebojów. Poszło „Early Birds Of
Babylon”, które zagrane na żywo w jakiś abstrakcyjny sposób skojarzyło mi się z
heavy metalem w duchu Mercyful Fate.
„She’s My Girl” ze skandowanym przebojem zabrzmiało jak prawdziwy rockowy
przebój. Kolejne dwa utwory to fragmenty pochodzące z Before Today – „Fright Night” oraz w dużej części zasamplowany
(czego nie do końca rozumiem) „Menopause Man”. Na koniec poszło ambientowe
„Nostradamus & Me”, które pod koniec przerodziło się w ekstremalnie głośną
noise’ową improwizację – Ariel Pink zszedł ze sceny – pozostali tylko Kenny
Gilmore oraz Tim Koh. Obaj bawili się w Merzbowa tak długo, że techniczny
musiał przerwać ich psychodeliczny jam. Owacjom nie było końca, wszyscy chcieli
bisu – prawdopodobnie kapryśny Ariel nie chciał już więcej wyjść na scenę –
długo namawiani muzycy w końcu zgodzili się zagrać dwa dodatkowe utwory – Ariel
Pink jednak nie pojawił się na scenie – śpiewał z ukrycia. Zagrano najnowsze
„Symphony of The Nymph” oraz największy przebój puszczany na każdej szanującej
się domówce o odpowiedniej porze - „Round and Round” odśpiewany chóralnie przez
liczną publiczność. To był bardzo dobry koncert – szkoda tylko, że zespół
wystąpił w okrojonym składzie bez Aarona, przez co musiał w bardzo wielu
miejscach wspomagać się samplami.
Jakub Lemiszewski
zdjęcia?
OdpowiedzUsuńNie wspomnieliście o warszawce, która z winkiem pchała się pod scenę, by okupować miejsce i drzeć mordę na każdego, kto tańcząc ich dotknął. Publiczność liczna, ale lipna, tańczyło może z 10 osób. Reszta przyszła dla lansu.
OdpowiedzUsuń