Trzy płyty w ciągu nawet nie dwunastu miesięcy? Jak widać na
przykładzie Andrew Birda – można. Ale czy ilość przeszła w jakość? Jakoś nadal
nie mogę się przekonać do Hands of Glory.
A to dziwne, bo wydawnictwa Birda zawsze chłonąłem niczym gąbka wodę.
Jak Ambi Pur brzydkie zapachy po zapaśnikach w pokoju. Jak zielona herbata toksyny, które pozostawia w organizmie nikotyna. Jak przeciętna blogerka-szafiarka informacje na temat mody na lakier do paznokci na dany sezon od innej przeciętnej blogerki-szafiarki. Chłonąłem i chyba nadal chłonę, czego dowodem ocena przy recenzji Break It Yourself, o którym pisałem, że jest chyba najlepszym albumem Birda. Hands of Glory nie można pojmować jako najsłabszą w jego dorobku płytę, ale z całą pewnością nie jest to pozycja powalająca. Spójrzmy prawdzie w oczy, te dobre pomysły Amerykanin zużył chyba na wspomniany wyżej wcześniejszy tegoroczny longplay i epkę Give it Away, więc Hands of Glory nie zachwyca. Ale po kolei.
Przede wszystkim trzeba sprostować kilka rzeczy. Po pierwsze
Hands of Glory powinno się rozumieć
jako pewnego rodzaju dopełniacz do ostatniej długogrającej pozycji Birda. Po
drugie – Andrew postanowił wykonać kilka nieznanych aż tak bardzo folkowych
utworów, ale w nowych aranżacjach. I wreszcie po trzecie – na płycie znajdzie
się „alternatywne wersje” do niektórych utworów z Break It Yourself. Z miejsca powinno to brzmieć bardzo zachęcająco,
jeśli weźmie się pod uwagę klasę ostatniego długograja Amerykanina i sam pomysł
na odświeżenie muzyki country (patrz: All
is Well Sama Amidona z 2008 roku). Powinno tak być, ale nie do końca tak
jest. Oczywiście są momenty, podczas których Bird pokazuje swoje umiejętności
do komponowania ładnych i, co ważniejsze, przejmujących piosenek.
Tak jest już na samym początku płyty, którą otwiera „Three
White Horses” – utwór zapowiadający najnowsze wydawnictwo. Spokojna ballada
oparta na łagodnej linii basu, urokliwych smykach, spokojnej perkusji oraz tym
melancholijnym śpiewie Birda sprawia, że Hands
of Glory z miejsca jawi się jako folkowa perełka. Ten zachwyt jednak
stopniowo, praktycznie z każdym kolejnym utworem powoli słabnie, by chwilami
iskierka nadziei zapłonęła przy poszczególnych kompozycjach. Najdłużej, bo aż
dziewięć minut, płonie w ostatnim z albumu „Beyond the Valley of the Three
White Horses”. „Typowy Bird” chciałoby się rzec słuchając tej rzewnej melodii,
w której pierwszorzędna rolę odgrywają, a jakże!, płaczące wręcz skrzypce
kojarzące się z „Yawny at the Apocalypse” i „Weather Systems”. Jest bardzo
ładnie i przejmująco, a pojawiajacy się od czasu do czasu chór tylko podkreśla
całokształt.
Niestety tak dobrze nie jest podczas pozostałych kompozycji.
„When That Helicopter Comes” z repertuaru starych przyjaciół Birda – The
Handsome Family – co prawda i tak brzmi lepiej niż oryginał, ale nikt przecież
nie powiedział, że pierwotna wersja była dobra. Bird ciekawe zaaranżował refren
(skrzypce i chór), ale za to gitary za bardzo przypominają skrzyżowanie
westernowych brzmień Hugo Race’a jego znajomych z Sacri Cuori oraz - choć to
trochę naciągane, ale jednak - chamberowego popu spod znaku Last Shadow
Puppets. Wszystko teoretycznie utrzymane w lekko mistycznym i mrocznym
klimacie, ale jedynym wartym uwagi momentem jest właśnie wspomniany refren. „Spirograph”
z kolei dużo korzystniej prezentuje się w wersji Alpha Consumer. I nawet jeśli
pierwotnie nie był to utwór country, a raczej wymieszanie post-punku (Spoon) z
indie (The Rakes), to w aranżu Birda brzmi dość komercyjnie, a na pewno
telewizyjnie.
Wrzucenie na tak zwaną tapetę „Railroad Bill”, czyli utworu
tak starego, jak tylko można sobie wyobrazić i tak mocno eksploatowanego przez
innych artystów, że nie sposób zliczyć, również nie świadczy dobrze o koncepcji
Andrew Birda. Zapewne można uznać, że w tym momencie po prostu się zbędnie
czepiam, ale doprawdy, w Stanach powstało chyba dość utworów, które są mniej
znane, a które można było odświeżyć. Zanikł gdzieś ten irlandzki duch świętego
Patryka („Orpheo Looks Back”), bo w nowej wersji, jaką jest po prostu „Orpheo”,
zostało spuszczone – i to mocno – powietrze. Źle przedostatni utwór jednak nie
wypada, a końcówka, oparta na zawodzącym śpiewie Birda, stanowi bardzo ładne i
nastrajające preludium do „kwiatu” płyty, dziewięciominutowego „Beyond the
Valley of the Three White Horses”.
Słuchając Hands of
Glory można czuć niedosyt. Andrew Bird przyzwyczaił fanów do naprawdę
dobrych piosenek. Dodatkowy album (HoG
pełni właśnie taką funkcję) do Break It
Yourself jednak męczy. Mało w nim przebojów pokroju songwritera z Chicago,
mało w nim samego Birda, nawet jeśli mówimy o coverach. Bywało lepiej.
5.5
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.