poniedziałek, 12 listopada 2012

Recenzja: Andrew Bird - "Hands of Glory" (2012, Mom + Pop)


Trzy płyty w ciągu nawet nie dwunastu miesięcy? Jak widać na przykładzie Andrew Birda – można. Ale czy ilość przeszła w jakość? Jakoś nadal nie mogę się przekonać do Hands of Glory. A to dziwne, bo wydawnictwa Birda zawsze chłonąłem niczym gąbka wodę.







Jak Ambi Pur brzydkie zapachy po zapaśnikach w pokoju. Jak zielona herbata toksyny, które pozostawia w organizmie nikotyna. Jak przeciętna blogerka-szafiarka informacje na temat mody na lakier do paznokci na dany sezon od innej przeciętnej blogerki-szafiarki. Chłonąłem i chyba nadal chłonę, czego dowodem ocena przy recenzji Break It Yourself, o którym pisałem, że jest chyba najlepszym albumem Birda. Hands of Glory nie można pojmować jako najsłabszą w jego dorobku płytę, ale z całą pewnością nie jest to pozycja powalająca. Spójrzmy prawdzie w oczy, te dobre pomysły Amerykanin zużył chyba na wspomniany wyżej wcześniejszy tegoroczny longplay i epkę Give it Away, więc Hands of Glory nie zachwyca. Ale po kolei.


Przede wszystkim trzeba sprostować kilka rzeczy. Po pierwsze Hands of Glory powinno się rozumieć jako pewnego rodzaju dopełniacz do ostatniej długogrającej pozycji Birda. Po drugie – Andrew postanowił wykonać kilka nieznanych aż tak bardzo folkowych utworów, ale w nowych aranżacjach. I wreszcie po trzecie – na płycie znajdzie się „alternatywne wersje” do niektórych utworów z Break It Yourself. Z miejsca powinno to brzmieć bardzo zachęcająco, jeśli weźmie się pod uwagę klasę ostatniego długograja Amerykanina i sam pomysł na odświeżenie muzyki country (patrz: All is Well Sama Amidona z 2008 roku). Powinno tak być, ale nie do końca tak jest. Oczywiście są momenty, podczas których Bird pokazuje swoje umiejętności do komponowania ładnych i, co ważniejsze, przejmujących piosenek.

Tak jest już na samym początku płyty, którą otwiera „Three White Horses” – utwór zapowiadający najnowsze wydawnictwo. Spokojna ballada oparta na łagodnej linii basu, urokliwych smykach, spokojnej perkusji oraz tym melancholijnym śpiewie Birda sprawia, że Hands of Glory z miejsca jawi się jako folkowa perełka. Ten zachwyt jednak stopniowo, praktycznie z każdym kolejnym utworem powoli słabnie, by chwilami iskierka nadziei zapłonęła przy poszczególnych kompozycjach. Najdłużej, bo aż dziewięć minut, płonie w ostatnim z albumu „Beyond the Valley of the Three White Horses”. „Typowy Bird” chciałoby się rzec słuchając tej rzewnej melodii, w której pierwszorzędna rolę odgrywają, a jakże!, płaczące wręcz skrzypce kojarzące się z „Yawny at the Apocalypse” i „Weather Systems”. Jest bardzo ładnie i przejmująco, a pojawiajacy się od czasu do czasu chór tylko podkreśla całokształt.

Niestety tak dobrze nie jest podczas pozostałych kompozycji. „When That Helicopter Comes” z repertuaru starych przyjaciół Birda – The Handsome Family – co prawda i tak brzmi lepiej niż oryginał, ale nikt przecież nie powiedział, że pierwotna wersja była dobra. Bird ciekawe zaaranżował refren (skrzypce i chór), ale za to gitary za bardzo przypominają skrzyżowanie westernowych brzmień Hugo Race’a jego znajomych z Sacri Cuori oraz - choć to trochę naciągane, ale jednak - chamberowego popu spod znaku Last Shadow Puppets. Wszystko teoretycznie utrzymane w lekko mistycznym i mrocznym klimacie, ale jedynym wartym uwagi momentem jest właśnie wspomniany refren. „Spirograph” z kolei dużo korzystniej prezentuje się w wersji Alpha Consumer. I nawet jeśli pierwotnie nie był to utwór country, a raczej wymieszanie post-punku (Spoon) z indie (The Rakes), to w aranżu Birda brzmi dość komercyjnie, a na pewno telewizyjnie.

Wrzucenie na tak zwaną tapetę „Railroad Bill”, czyli utworu tak starego, jak tylko można sobie wyobrazić i tak mocno eksploatowanego przez innych artystów, że nie sposób zliczyć, również nie świadczy dobrze o koncepcji Andrew Birda. Zapewne można uznać, że w tym momencie po prostu się zbędnie czepiam, ale doprawdy, w Stanach powstało chyba dość utworów, które są mniej znane, a które można było odświeżyć. Zanikł gdzieś ten irlandzki duch świętego Patryka („Orpheo Looks Back”), bo w nowej wersji, jaką jest po prostu „Orpheo”, zostało spuszczone – i to mocno – powietrze. Źle przedostatni utwór jednak nie wypada, a końcówka, oparta na zawodzącym śpiewie Birda, stanowi bardzo ładne i nastrajające preludium do „kwiatu” płyty, dziewięciominutowego „Beyond the Valley of the Three White Horses”.

Słuchając Hands of Glory można czuć niedosyt. Andrew Bird przyzwyczaił fanów do naprawdę dobrych piosenek. Dodatkowy album (HoG pełni właśnie taką funkcję) do Break It Yourself jednak męczy. Mało w nim przebojów pokroju songwritera z Chicago, mało w nim samego Birda, nawet jeśli mówimy o coverach. Bywało lepiej.

5.5

Piotr Strzemieczny


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.