Z dream popem często jest tak, że
balansuje na granicy tego, co można jeszcze nazwać alternatywą, a tym, co już
nią zdecydowanie nie jest – skocznym, melodyjnym graniem ku uciesze stacji MTV
Dance. Grunt więc to zachować zdrowy rozsądek i nie mieć problemu z określeniem
samego siebie. Często pojawiające się rozmyte wokale i typowo shoegaze’owe
partie gitarowe mogą dawać złudne wrażenie zadziorności. W przypadku
najnowszego albumu amerykańskiej formacji School Of Seven Bells zabieg ten
zakończył się powodzeniem – to nie złudzenie, to prawdziwa muzyka!
Wydawać by się mogło, że obecnie
w muzyce nic prostszego, niż wrzucić dubstepowe podbicie, a płyty sprzedawać
będą się same. Po może średnio ciekawym pierwszym utworze, o którym śmiało
można powiedzieć „spodziewałem/am się tego”, następuje kawałek „Love Play”. Tu
wszystko zbilansowane jest ze smakiem i w granicach rozsądku. I wspomniane
dubstepowe basy, i patrzący w buty gitarzysta, i siekająca intensywnie
perkusja. Wszystko współgra z wokalem przywodzącym na myśl najlepsze kawałki
Blonde Redhead, bo mamy tu chyba do czynienia z bardzo podobną estetyką.
„Lafaye” odpływa w bardziej klubowe rejony. Rzęsisty bit nie opuszcza nas przez
kilka kolejnych kawałków. Chociaż mam wrażenie, że każdy z osobna uderza w
nieco inne kategorie muzyki. Płyta mimo to stanowi spójną całość. Zespołowi nie
zaszkodziło więc aż tak mocno odejście jednej z sióstr Deheza. Niezmiennie
kawałki SVIIB wpadają w ucho. Są przyjemnym oderwaniem od pseudointelektualnej
papki, chociaż same też nie posiadają jakiejś głębokiej filozofii. „Low Times”
to rasowy singiel, który, będąc wydawcą, pokazywałbym dumnie każdemu, kto
odwiedzi mój gabinet w muzycznym przybytku mojej wytwórni. Został on też
załączony w zremixowanej wersji, jako bonus dla użytkowników iTunes. Mnie
zadowala regularny cedek - nie narzekam. Album zwalnia nieco w dzielącym go na
pół utworze „Reappear”. Tu pole do popisu pozostawiono pełnej wdzięku
wokalistce. Reszta stanowi tylko tło do dania głównego. Mimo że zespół to
oficjalnie duet, złożony z wspominanej Alejandry oraz Bena Curtisa, to na
ścieżce popisała się cała masa instrumentalistów – głównie gromadzących się wokół
perkusji. Bo ta brzmi przez całe dziewięć utworów nie dość, że przyjemnie, to i
niezwykle poprawnie. Kolejny kawałek, na który zdecydowanie warto zwrócić
uwagę, to nasączone energią „White Wind”. Co tu dużo pisać – lepiej posłuchać.
Na pożegnanie SVIIB serwuje prawdziwego killera – obłędny głos, idealnie
trafione gitary i cała reszta. Uczta dla ucha, która robi smaku na kolejnych
kilka utworów, a tu niestety już pora się rozstać. Teraz ewidentnie żałuję, że
nie wszedłem w posiadanie bonus wersji dla iTunes.
Zawsze zastanawiałem się, jak
rzecz ma się w przypadku alternatywnego popu. Bo na zdrowy rozum to coś jak „whiskey
on the rocks” bez lodu. To bardziej pop, czy bardziej alternatywa? W tym
aspekcie chyba żadna odpowiedź mnie nie zadowoli. A School Of Seven Bells broni
się samo.
7
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.