poniedziałek, 8 października 2012

Recenzja: Animal Collective - "Centipede Hz" (2012, Domino)


Recenzja najnowszego albumu Animal Collective.










Twierdzi się, że już nigdy nie przeskoczą Merriweather Post Pavilion czy Strawberry Jam; że blisko trzyletnia przerwa wydawnicza źle wpłynęła na Animal Collective; że nie tak dobrze pracuje się na odległość i w końcu – że sami muzycy za bardzo poświęcili się swoim solowym projektom. Tak się twierdzi, i może jest w tym cząstka prawdy. Nie zmienia to jednak faktu, że po Centipede Hz można było spodziewać się czegoś więcej.


Więcej, bo ostatnie albumy AnCo były bardzo dobre i po prostu wysoko postawiły muzykom poprzeczkę. Dodajmy do tego jeszcze kolejny świetny album Panda Bear i masę nagrań typu Fall Be Kind EP, film z soundtrackiem, kaseta dodawana do butów i dwa tegoroczne wydawnictwa: Transverse Temporal Gyrus oraz Honeycomb/Gotham. Dużo? Można zapętlić się i zgubić w innowacyjnej próżni? Można, ale najnowszy album Animal Collective, chociaż wcale nie najlepszy, niezbyt wybitny, to jest to pozycja warta uwagi. 

Warta uwagi przede wszystkim dla tru-fanów zespołu niegdyś z Baltimore, a teraz tak bardzo porozrzucanego po świecie. Nadal są te wszystkie charakterystyczne dla Animali wariactwa, wciąż jest chwytliwie, a sami muzycy nauczyli się chyba tworzyć bardziej przystępne, w stosunku do pierwotnych nagrań, kawałki. Centipede Hz zaczyna się ładnie, bo od zaczepnego wejścia w „Moonjock”. Otwierający kawałek to jeden z jaśniejszych punktów albumu i zarazem przedsmak przed najlepszym chyba „Today’s Supernatural” – świetnym singlem, który jednocześnie zaburzył całkowity widok na Centipede Hz. Słuchając tego utworu można było zakładać, że cała płyta będzie nie lada gratką. Rzeczywistość okazała się jednak nieco odmienna i „Today’s…” jawi się jako ten „moment naj” krążka. Avey Tare i jego „come on le-le-le-le-le-le-le-let go!” zmiękczają kolana chyba każdego słuchacza i wciągają w kolejne odtwarzanie i zapętlanie utworu.

Ten sam efekt wywołują „Wide Eyes” z zawodzącym Deakinem za mikrofonem, „Father Time” z wciągającą linią melodyczna i „New Town Burnout” – odrzut z ostatniego LP Noah Lennoxa. “Amanita” natomiast ma w sobie coś wyjątkowego, co nie pozwala przejść obojętnie obok tego numeru. Może to ciężar brzmieniowy, może te „freakowate” przejścia, które nie dają możliwości ustalenia głównego tematu, a może ta psychodeliczna końcówka, która wskazuje, że AnCo nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i nadal mają ochotę nagrywać, mimo tej Lizbony, tego Nowego Jorku i tego Los Angeles. Tak, to są fajne momenty, natomiast Centipede Hz miewa też chwile zawiechy.

Chodzi tu szczególnie o takie średniawki, których raczej nie powinni wrzucać na płytę. „Oh Rosie” za bardzo rzuca wspomnienia w kierunku Down There, czego nie do końca powinno się rozumieć jako zaletę. Nie kupuję też „Monkey Riches”, które chaotycznością i nieczytelnością irytuje jak żaden inny kawałek Animali i...tak po ludzku nudzi. „Mercury Man” i „Pulleys”? Oni już nagrywali znacznie lepsze utwory, więc nie ma sensu się nad nimi cokolwiek rozwodzić.

Centipede Hz słucha się przyjemnie jako całości tylko wtedy, gdy muzyka ma stanowić tło do jakichś czynności. W innym wypadku ciężko się skupic nad wszystkimi kompozycjami – za dużo tu nierówności i niepewności. O ile  przypadku wcześniejszych płyt Animal Collective chłonąłem większość kawałków, tak tu z trudem przychodzi przebrnięcie przez niektóre z nich. Jasne, są momenty fantastyczne i podbijające do topów twórczości AnCo, ale nie o momenty chodzi przecież. Mimo to warto sprawdzić i wybrać swoje ulubione utwory.

6.5/10

Piotr Strzemieczny 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.