EMI Music |
Część pierwsza naszego wywiadu z Pezetem. Rozmawiamy o reakcji
ludzi na nowy singiel „Supergirl”, dobrej muzyce na skraj załamania nerwowego,
podejściu do tematu hustlingu w tekstach i producenckich zawirowaniach.
Rozczarowała Cię reakcja słuchaczy w internecie na singiel „Supergirl”?
Trochę mnie rozczarowała.
Nie mam nic przeciwko temu, że komuś track może się nie podobać, ale nie
spodziewałem się aż tak mocnych, negatywnych reakcji. Może jestem na takim
etapie, że chciałbym mieć mniej fanów, a więcej słuchaczy. Nie zależy mi na
tym, żeby mieć wielką grupę ludzi, którzy usilnie starają się mnie przekonać do
tego, żebym sądził o swojej muzyce i tym co robię, odwrotnie niż sądzę. I to
się nie stanie. Są osoby, które myślą, że pisząc mi tysiąc negatywnych postów,
zmienią moje zdanie. Cały czas muszę walczyć z rozżaleniem tych osób, które mają do mnie pretensje, że nowe
nagrania nie brzmią, jak Muzyka Klasyczna. Ja sam uważam, że pod względem
lirycznym ten numer jest pięć razy lepszy, niż „Seniorita”. Z perspektywy czasu
tamten tekst wydaje mi się grafomański, nie opowiada żadnej historii.
Mimo wielu krytycznych głosów ze strony „fanów” na facebooku,
dalej czynnie działasz w przestrzeni internetowej. Wiadomo, chociażby na
przykładzie Małpy, że internet może być niezłą promocyjną katapultą. Jako raper
zaczynający jeszcze przed internetowym boomem musisz widzieć różnicę...
Zauważyłem to, co się dzieje w dziedzinie social media. Myślę, że
to jest bardzo ważna rzecz. W muzyce rapowej i około-rapowej nic nie gra roli
oprócz internetu w tej chwili.
A skaryfikacja? Nie myślałeś o tym?
Nie, to nie mój klimat.
Popek jest oryginalną postacią na tej scenie, ale ja takich rzeczy nie muszę
robić.
Poza tym nosisz jakieś wąskie spodnie...
Z tym też jest jakiś
problem, wiele osób na to narzeka.
Śledząc to, w jakim kierunku
idziesz pod względem muzycznym i tekstowym, zawsze miałem wrażenie, że obok
Mesa jesteś na rodzimej scenie rapowej jedną z najbardziej ekstrawertycznych
postaci. Jakby każdy następny album był kolejnym rozdziałem twojej
autobiografii. Właściwie cała Muzyka
Emocjonalna składa się z
wyjątkowo intymnych tekstów.
Muzyka Emocjonalna to rzeczywiście było dla mnie przekroczenie
pewnych granic, taki „wyrzyg emocji”. Nawet teraz, nie będąc w sytuacji, w
której wtedy byłem, jakby stając z boku, chyba nie dałbym rady przesłuchać tej
płyty. To było wyjątkowo specyficzne wydawnictwo. To jedna z takich płyt,
których słuchasz tylko w momentach skrajnego załamania. Sam mam parę płyt,
których słucham tylko w takich warunkach.
Jakie to płyty?
Tracy Chapman. Nie
pamiętam dokładnie tytułu płyty, ale jest na niej numer „Another Sun” (chodzi o
album Let it Rain – przyp. red.). Z pewnością też albumy Johnny'ego Casha.
Wracając do tematu Muzyki Emocjonalnej to moi znajomi, którzy
przestali kumać to co robię, mówili, że ta płyta jest gówniana. Tylko potem
rozchodzili się z żonami i wstawiali sobie na walla moje kawałki. Ta płyta
nadaje się tylko do sytuacji skrajnie depresyjnych.
Płytę z Małolatem odbieram, jako kompromis pomiędzy wrażliwością Muzyki Emocjonalnej, a energią Muzyki Rozrywkowej.
Być może. Z perspektywy
czasu Dziś w moim mieście to trochę dziwna płyta. Według mnie nie jest ona
specjalnie nacechowana emocjonalnie. Teksty powstawały raczej „na zimno”.
Co do historii najnowszej, na Radiu Pezet zarysowuje się ostry
dysonans pomiędzy Pezetem hustlerem, a Pezetem wrażliwcem. W jakim stopniu
hustlerka u Ciebie jest jakimś rodzajem pozy, a w jakim stopniu rzeczywiście
jesteś dr. Jekyll i mr. Hyde?
Jeśli chodzi o
hustlerskie opcje, uciekałbym od określania tego jako pozy. Bardziej jest to
czymś w rodzaju kreacji. Opisuję w większości prawdziwe zdarzenia, mniej lub
bardziej podkoloryzowane, może bardziej atrakcyjne, albo pozlepiane... na
przykład tworzymy jedną historię z czterdziestu innych. Mi samemu raczej nie
udałoby się przeżyć jednej takiej historii, bo zwyczajnie bym już nie żył. Na
tym polega pewna specyfika. Jeśli chodzi o Radio Pezet, ta płyta już się trochę
zdezaktualizowała w warstwie tekstowej. W tym momencie jestem trochę gdzie
indziej. Fajnie, że pytasz o Jekylla i Hyde'a, bo w jakimś stopniu może tak
jest, co bardzo przeszkadza mi w życiu. Często różnym osobom przedstawiam różne
strony siebie i mam z tym problem.
Pytam się o tę hustlerkę po części dlatego, że wczoraj wpadł mi w
ręce nowy numer „Wprostu”, gdzie wypowiadasz się na temat zdrady. Skrytykowałeś
tam przeniesienie na polski grunt takiej namiastki amerykańskiego high
life'u. Jakbym chciał Cię
jako rozmówcę podszczypać – takimi numerami, jak „Rock'n'roll” z Radia Pezet
jednak dorzucasz trochę do pieca...
Pewnie, że tak. Dla mnie
jednak najważniejsze jest to, że tworzę kawałki o określonej specyfice,
skonstruowane tak, a nie inaczej, bo wydaje mi się, że jestem w tym dobry. Taka
część życia też mnie interesuję, a dorzucam do pieca, bo lubię dorzucać do
pieca. Z tym, że w jednym numerze dorzucam do pieca, a w innym potrafię się z
tego zaśmiać. Umiem sobie zdać sprawę w danym momencie, że mogę być
turbohustlerem po półlitrówce z pięcioma dziewczynami tańczącymi na stole i
czuć się z tym bardzo fajnie, ale w gruncie rzeczy nie jestem na tyle głupi,
żeby twierdzić, że takie opcje są świetne na dłuższą metę. Takie sytuacje
zawsze niosą za sobą dużo niekorzystnych spraw, dla mojego zdrowia fizycznego i
psychicznego, czy relacji osobistych. Od razu opisując tą część mojego życia
zdaje sobie sprawę, że nie jest ona spoko, a nawet jest śmieszna. Skoro mam 32 lata i jestem raperem w Polsce, a
raper w Polsce to nie jest koleś, który jeździ Ferrari, tylko raczej typ, który
chce wyżyć z grania to zdaje sobie sprawę ze pewnej śmieszności tego typu
tekstów. Nie jest to, ani fajne, ani trudne, żeby pięć pijanych dziewczyn coś
od Ciebie chciało, bo spodobał im się twój jeden seksistowski tekst. Sam w
życiu raczej nie wykorzystuję takich sytuacji w sposób skurwysyński.
Radio Pezet jest jedną z chyba najdłużej oczekiwanych płyt w
historii polskiego rapu. Pobiłeś rekord?
Myślę, że mogło tak być.
Warszawski Deszcz mógł być dłużej oczekiwany, ale to był inny czas i inny
rodzaj promocji. To jest też trochę bolączka. Faktem jest, że wielokrotnie
stwierdzałem, że na płycie będzie dużo nowych brzmień. Niestety te brzmienia się
już trochę zdezaktualizowały. Nie na tyle, żeby nie móc ich wypuścić, ale mnie
już to trochę przeszkadza. Gdybyśmy teraz robili „Supergirl”, nawet przy takim
samym tekście, muzyka brzmiałaby inaczej. Będzie zresztą remix tego numeru.
Mógłbyś przypomnieć pytanie ?
Dlaczego tak długo?
Pojawił się konflikt,
było trochę rzeczy do dokończenia. Dużo rzeczy można było zrobić szybciej, bo
były to głównie pierdoły. Do samego konfliktu nie chcę wracać. Producent
wykonawczy tej płyty, czyli koleś zajmujący się aranżowaniem i miksowaniem
materiału, poróżnił się ze mną praktycznie na każdej płaszczyźnie. Mieliśmy
inny pomysł na promocję, trasę, wszystko. W związku z tym nasze drogi się
rozeszły.
Czyli współpraca z Sidneyem Polakiem (producentem wykonawczym płyty – przyp.
red.) to zamknięty
rozdział?
Raczej tak. Dziwna sprawa, bo to nie jest pierwszy mój konflikt z
producentem. Wcześniej zdarzyło mi się to przy okazji współpracy z Noonem.
Właśnie. Słuchałeś jego ostatniej epki?
Fragmentarycznie. Nie
jestem w stanie o niej nic powiedzieć, nie pamiętam za bardzo, co na niej było.
Mówisz o płycie, którą wydał jako Mikołaj Bugajak? Bardziej mi się podobały
jego poprzednie rzeczy. Teraz poszedł bardziej w stronę realizatorską. Natomiast
nie mamy kontaktu i nie sądzę, żebyśmy mieli. Co do samego Noona to jeśli
jesteśmy przy temacie... strasznie mnie śmieszy to, kiedy ludzie się pytają o
to, kiedy wróci stary Pezet i czy nagram coś z Noonem. Jestem przekonany, że
gdyby rzeczywiście do tego doszło, ci ludzie popodcinaliby sobie żyły. Dlatego,
że znam tego gościa na tyle, żeby móc stwierdzić, że to w ogóle nie byłaby
hip-hopowa płyta. W 2012 płyta brzmiąca, jak Muzyka
Klasyczna i Muzyka Poważna? Zapomnij. Ci
goście skakaliby z okien.
Rozmawiał Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.