Relacja z warszawskiego koncertu Woven Hand
Rozpoczęcie setu przez kwartet było poprzedzone rytmicznymi uderzeniami plemiennego bębna i szamanistycznym zawodzeniem. Kiedyś zwyczajnie było słychać, że Edwards inspirował niektóre aranże wokalne naśladując rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Teraz najwyraźniej potrzebuje walić tą mieszaniną fascynacji szacunku prosto między oczy. Granie na indiańskim dywanie, bębny i jęki, a podczas setu nawijka w jakimś narzeczu czerwonoskórych.
Występ Woven Hand dało się podzielić na kilka etapów i osobiście nie uważam tego za zaletę, ale o tym później.
Jesteśmy na początku: plemienne bębny i ekstatyczne jęki. Na scenę wchodzi Edwards i reszta. Publiczność zajmująca miejsce pod sceną i w okolicach ostro zajarana. Pierwszy etap setu przebiegł pod znakiem jakichś post-metalowych (dosłownie!) improwizowanych numerów ze skandowaniem krótkich zdań, powtarzaniem ich jak mantra przeplatanym melodeklamacjami w jakimś indiańskim dialekcie. Gęste, pulsujące riffy, zdecydowanie za ciężko jak na to, do czego przyzwyczaił Woven Hand na swoich poprzednich albumach. Głos Edwardsa łamie się przy skandowaniu kolejnych zdań po indiańsku. Kawałki są urywane, a czasem ma się wrażenie, że Edwards albo ktoś inny się posypał. Cholera wie czy naprawdę improwizowali czy specjalnie odtwarzali aranże, które brzmiały jak „fakapy”. Zawsze lubiłem głos Eugene’a i z chęcią zagłębiałem się w treść jego tekstów. Narracja, którą prowadził na starych płytach Woven Hand i 16 Horespower dawała jej ciężką do uchwycenia słowami unikatowość. Słuchając tego bełkotu i powtarzanych w kółko zdań miałem wrażenie, że obcuję z typem, który bawi się świetnie na tripie, a ja jestem zmuszony wysłuchiwać koślawych jammów jego kapeli. Potem zaczęło robić się coraz bardziej shoegaze'owo, a Edwards uprawiał mniej ekstatycznego preachingu. Dał upust swojej sympatii dla Joy Division. Wreszcie zaczął śpiewać bardziej złożone zdania popadając momentami w manierę Curtisa. Od tego momentu o wiele sprawniej wychodziło im granie. Zagrali kawałek pt. "Long Horn", który jest totalnie nie po linii tego, czym jawił się do tej pory Woven Hand. Ten utwór to bujający na meskalinowym podwoziu skórzany r'n'r. Podczas koncertu Edwards kilka razy zmieniał instrumenty. Zagrał kilka spokojniejszych numerów przypominając o starym, folkowym obliczu zespołu. Jedną z ostatnich kompozycji podczas setu było coś, co kompletnie przybiło gwoździa. Nie spodziewałem się, że coś takiego może wyjść spod ręki tego typa. Był to kawałek, który brzmiał jak tania, hardrockowa balladka. Numer, który bez trudu wyrzygaliby na heroinowym zejściu kolesie z Guns'n'Roses. Chyba nie tędy droga. Koniec, końców doszedłem do smutnej konkluzji. Ten set kipiał różnorodnością, ale nie było żadnej klamry sprawiającej, że trzymałby spójność. Te wszystkie naleciałości rozwodniły esencję tego zespołu. Odnoszę wrażenie, że Woven Hand znalazło się na rozstaju dróg, ale sam Edwards nie do końca wie, w którą stronę chcę się udać.
Jest jeszcze jedna rzecz, do
której można było przyczepić się podczas ich setu. W czasie bisowania
improwizowali sobie ze świetnym kawałkiem 16 Horsepower ("Horse Head
Fiddle"). Kiedy Edwards zobaczył, że ludzie znają tekst, przestał go melodeklamować
i powiedział coś w stylu: "Whatever you want, sing whatever you
want.". Po czym podłubali jeszcze trochę dobijając aranżacyjnie ten
naprawdę fajny numer. Widziałem trochę gigów w swoim życiu i dawno nie spotkałem
się z bardziej pretensjonalną, lamerską zagrywką.
Grzegorz Ćwieluch
shoegaze, joy division, maniera curtisa,... no naprawdę się uśmiałam. żałuję, żę przeczytałam tę "recenzję".
OdpowiedzUsuń