środa, 5 września 2012

Recenzja: Totally Enormous Extinct Dinosaurs – Trouble

Mały dinozaur na swojej debiutanckiej płycie zabiera nas na dzikie taneczne harce.











Jest kolorowo i hipnotycznie; mistycznie i bajkowo. To elektronika typowa do tupania nogą, do zawirowań i pląsów, w których oddzielasz się od rzeczywistości wokół i łapiesz kontakt z pozaziemskimi istotami. Bo chodzi o to, by dać się wciągać, by odrzucić pamięć na chwilę na dalszy plan i tylko rytmicznie, i magicznie kręcić się do rytmu.

Sprawca całego zamieszania, czyli dwudziestosześcioletni Orlando Higginbottom, sam przystraja się w barwne piórka i osobliwe stroje, ale wizerunek sceniczny i dźwięki, które produkuje, stanowią swoje idealne odzwierciedlenie. Jest trochę dziwacznie, pokrętnie, ale i niezwykle swobodnie.

Trouble to czternaście kompozycji utrzymanych w dość podobnym klimacie. Płyta zaczyna się niby spokojnie, tajemniczo, ale to tylko pozory, bo już pierwsze „Promises” rozkręca się, zapraszając kusząco tanecznym rytmem. Potem melodie kwitną coraz bujniej. Na tytułowym „Trouble” najciekawsze są nieco chropowate i chłodne wstawki między delikatnie bujającymi rytmami. „Shimmer” trochę przynudza (szczególnie przy trzecim odsłuchu z rzędu), ale w zasadzie może być to po prostu pierwsze stadium hipnozy, bo już wielogłosowe „Your Love” pulsuje i zapętla się zapraszająco. „You need me on my own” to pozycja najbardziej kołysząca, zaś „Panpipes” i „Solo” dziko postukują i pohukują żywotnymi basami. Najbardziej taneczne jest „Garden”, stąd też nieprzypadkowo utwór znalazł się w jednej z reklam. W fajne wycieczki dj-skie TEED zapuszcza się podczas „Tapes & Money”. Natomiast największą perełką płyty jest pozycja dziesiąta – „American Dream, pt. II”. Najpierw niby drzwi otwierają się przed tobą, a potem przeurocza kaskada bitów zalewa cię ze wszystkich stron tak, że nie możesz opanować energii bulgoczącej w twoich żyłach. Pod koniec emocje opadają, co świetnie puentuje ezoteryczny, króciutki, kompletnie oderwany od reszty utwór „Fair”. Sił ostatecznie jednak starcza na powrót na parkiet i feerię dzwonków wraz ze „Stronger”.

Warto podkreślić fakt, że ciekawie w tym wszystkim odnajduje się głos Higginbottoma – dźwięki są przecież bardzo nasycone, on zaś śpiewa nieśmiało i trochę wyobcowanie. Jest jak mały pokrzywdzony chłopczyk, nad którym wisi klątwa niespełnionej miłości. Wokalnie jednak nie jest sam, wspiera go między innymi Louisa z Lulu and the Lampshades, która zapewnia zwiewne pogłosy niczym z zaświatów przy „Fair”. Genialnie wypadają też euforyczne house’owe zapętlenia w „Your love”.

Trudno mi stwierdzić, jaką przyszłość ma ten projekt. Na tegorocznym Selektorze brzmiał kosmicznie. Jedno wiem na pewno - jeśli chcesz potańczyć wieczorem w swoich (albo cudzych) czterech kątach, to debiut TEED nadaje się bez dwóch zdań.

7/10

Małgorzata Pawlak


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.