Jest kolorowo i hipnotycznie; mistycznie
i bajkowo. To elektronika typowa do tupania nogą, do zawirowań i pląsów, w
których oddzielasz się od rzeczywistości wokół i łapiesz kontakt z
pozaziemskimi istotami. Bo chodzi o to, by dać się wciągać, by odrzucić pamięć na
chwilę na dalszy plan i tylko rytmicznie, i magicznie kręcić się do rytmu.
Sprawca całego zamieszania, czyli
dwudziestosześcioletni Orlando Higginbottom, sam przystraja się w barwne piórka
i osobliwe stroje, ale wizerunek sceniczny i dźwięki, które produkuje, stanowią
swoje idealne odzwierciedlenie. Jest trochę dziwacznie, pokrętnie, ale i
niezwykle swobodnie.
Trouble to czternaście kompozycji utrzymanych w dość podobnym
klimacie. Płyta zaczyna się niby spokojnie, tajemniczo, ale to tylko pozory, bo
już pierwsze „Promises” rozkręca się, zapraszając kusząco tanecznym rytmem.
Potem melodie kwitną coraz bujniej. Na tytułowym „Trouble” najciekawsze są nieco
chropowate i chłodne wstawki między delikatnie bujającymi rytmami. „Shimmer”
trochę przynudza (szczególnie przy trzecim odsłuchu z rzędu), ale w zasadzie
może być to po prostu pierwsze stadium hipnozy, bo już wielogłosowe „Your Love”
pulsuje i zapętla się zapraszająco. „You need me on my own” to pozycja najbardziej
kołysząca, zaś „Panpipes” i „Solo” dziko postukują i pohukują żywotnymi basami.
Najbardziej taneczne jest „Garden”, stąd też nieprzypadkowo utwór znalazł się w
jednej z reklam. W fajne wycieczki dj-skie TEED zapuszcza się podczas „Tapes &
Money”. Natomiast największą perełką płyty jest pozycja dziesiąta – „American
Dream, pt. II”. Najpierw niby drzwi otwierają się przed tobą, a potem
przeurocza kaskada bitów zalewa cię ze wszystkich stron tak, że nie możesz
opanować energii bulgoczącej w twoich żyłach. Pod koniec emocje opadają, co
świetnie puentuje ezoteryczny, króciutki, kompletnie oderwany od reszty utwór
„Fair”. Sił ostatecznie jednak starcza na powrót na parkiet i feerię dzwonków
wraz ze „Stronger”.
Warto podkreślić fakt, że ciekawie
w tym wszystkim odnajduje się głos Higginbottoma – dźwięki są przecież bardzo
nasycone, on zaś śpiewa nieśmiało i trochę wyobcowanie. Jest jak mały
pokrzywdzony chłopczyk, nad którym wisi klątwa niespełnionej miłości. Wokalnie
jednak nie jest sam, wspiera go między innymi Louisa z Lulu and the Lampshades,
która zapewnia zwiewne pogłosy niczym z zaświatów przy „Fair”. Genialnie
wypadają też euforyczne house’owe zapętlenia w „Your love”.
Trudno mi stwierdzić, jaką
przyszłość ma ten projekt. Na tegorocznym Selektorze brzmiał kosmicznie. Jedno
wiem na pewno - jeśli chcesz potańczyć wieczorem w swoich (albo cudzych)
czterech kątach, to debiut TEED nadaje się bez dwóch zdań.
7/10
Małgorzata Pawlak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.