wtorek, 11 września 2012

Recenzja: Swans - "The Seer" (2012, Young God)


Gira nie zwalnia tempa. Po koncertówce z maja tego roku przyszedł czas na drugi studyjny album od czasu reaktywacji w 2010. Monumentalny The Seer to album zapowiadany jako swoista suma dotychczasowych doświadczeń i dokonań grupy. Innymi słowy – SWANS ARE NOT DEAD.









Dla fanów nowojorskiej formacji święta w tym roku przyszły wcześniej. Zaraz po rozpakowaniu prezentu, wielbiciele Giry zyskają swoją płytę roku. Ba, nawet bez rytualnego rozdarcia kolorowego papieru doskonale wiedzą, kto znajdzie się w topie ich tegorocznego zestawienia. Ale tak to już jest z fanatykami, możesz im mówić: "ej, ale przecież to już było, ile można grać to samo?", a oni i tak wiedzą swoje. I z jednej strony to dobrze, bo tacy goście też są potrzebni. Jednak z drugiej to zaślepienie, ten brak obiektywizmu... Choć czy w kwestii muzycznych preferencji istnieje coś takiego jak... No ale chyba nie o tym miał być tekst.

Miał być o follow-upie My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky. Na początek kilka ciekawostek personalnych : na The Seer usłyszymy głos Jarboe, którego zabrakło na poprzedniej płycie, usłyszymy również innych gości (bo Jarboe nie jest już członkinią Swans): Karen O z Yeah Yeah Yeahs, Alana Sparhawka i Mimi Parker z formacji Low, a także folkowy zespół Akron/Family. Wszyscy wymienieni wnoszą pewne jakości i na pewno nadają albumowi kolorytu, ale nie łudźmy się – tym, który stanowi o całości, o ostatecznym kształcie i strukturze dzieła, tym, który sprawuje pieczę na kompozycjami, produkcją i całą resztą detali, tym, który po prostu rządzi wszystkim na The Seer, jest Michael Gira.

To on decyduje, jak rozpocznie się, jak będzie przebiegała, i wreszcie jak zakończy się dana kompozycja. Podobnie dzieje się z doborem instrumentarium i całą resztą niuansów. Od samego początku wszystko to słychać, od pierwszego na albumie "Lunacy". Choć zaczyna się niemal niewinnie, od jednostajnego riffu gitary, za chwilę przeistacza się w rytualną modlitwę. W ferworze powtarzającego się słowa "Lunacy", istotnie jest coś szaleńczego i pełnego grozy. Utwór kończy się słowami: "The childhood is over". Zatem witamy w domu. Następny utwór składa się z dwóch części. W pierwszej części prym wiedzie niekończący się motyw gitary, z czasem rozbudowujący się coraz pełniej. Na płytach Swans często rytm odgrywa niebagatelną rolę. Kompozycje podporządkowane są repetycji, niekończącym się wręcz frazom, które z czasem ewoluują i rozwijają się w wielu kierunkach. Przykładem może być właśnie "Mother Of The World". Druga część to już coś z pogranicza apokaliptycznego folku i ceremonialnego post-rocka.  W następnej kompozycji, "The Wolf", Gira zmienia się w tytułowego wieszcza i niemal acapella recytuje tekst. I wreszcie przychodzi czas na monumentalny, ponad półgodzinny "The Seer", o którym chyba nie ma sensu pisać. Tego po prostu trzeba posłuchać, jak w kokofonicznym pisku rogu, dud, fagotu czy wiolonczeli, wybuchają kolejne wrzaski i krzyki, czy jak znakomicie dozowane jest napięcie w tym chimerycznym anturażu. Na poprzednich albumach Swans może i znajdziemy podobne fragmenty, ale mimo to "The Seer" jest z pewnego względu utworem wyjątkowym.

Kolejne utwory również utrzymują się w podobnym klimacie. Czy jest to podszyty niepokojem "The Seer Returns", improwizowany industrial "93 Ave. B Blues" czy nieco łagodniejszy, akustyczny "The Daughter Brings The Water". Album kipi wręcz od agresji, buntu, zwątpienia czy bólu, jednak znajdą się takie fragmenty, które odbiegają od tej poetyki. Obok wspomnianego closera pierwszej płyty, drugim takim utworem jest "Song For A Warrior" z gościnnym udziałem Karen O. Brzmi to jak połączenie sił drugiej formacji Giry, Angels Of Lights, z soundtrackiem Where The Wild Things Are, stworzonym właśnie przez wokalistkę Yeah Yeah Yeahs. Może nie jest to utwór typowy dla Swans, to jednak trzeba pamiętać, że na poprzednim albumie pojawił się podobny kawałek "You Fucking People Make Me Sick", w którym również pojawił się duet – Devendra Banhard wykonał piosenkę wspólnie z córką Giry, Saoirse. Więc chyba jednak zaskoczenia nie ma. Na drugim dysku znajdziemy jeszcze okraszony motywem dzwonów "Avatar" i dwa około dwudziestominutowe utwory. Quasi-ambientowy "A Piece Of The Sky" i noise'ową jadkę "The Apostate".  Również polecam posłuchać, bo komentarz jest zbędny.

The Seer wydaje się być płytą znacznie lepszą od poprzedniej. Rzeczywiście znajdziemy tu wszystko to, co przez całą długą karierę eksponował zespół. I teraz gdybym był fanbojem Swans, nie byłoby innej opcji jak wystawienie maksymalnej noty. Niestety (a może właśnie dobrze?), nie jestem. Nie zmienia to jednak faktu, że uważam ten album za udany, mimo tego, że Gira nie poszedł do przodu, lecz stanął w miejscu. Ale tak prawdę mówiąc, przecież on już nie musi biec do przodu, on już nic nie musi. A taki zastój absolutnie nie zasługuje na potępienie.

7/10

Tomasz Skowyra

1 komentarz:

Zostaw wiadomość.