Gira nie zwalnia tempa. Po
koncertówce z maja tego roku przyszedł czas na drugi studyjny album od czasu
reaktywacji w 2010. Monumentalny The Seer
to album zapowiadany jako swoista suma dotychczasowych doświadczeń i dokonań
grupy. Innymi słowy – SWANS ARE NOT DEAD.
Dla fanów nowojorskiej formacji święta w tym roku przyszły wcześniej. Zaraz po rozpakowaniu prezentu, wielbiciele Giry zyskają swoją płytę roku. Ba, nawet bez rytualnego rozdarcia kolorowego papieru doskonale wiedzą, kto znajdzie się w topie ich tegorocznego zestawienia. Ale tak to już jest z fanatykami, możesz im mówić: "ej, ale przecież to już było, ile można grać to samo?", a oni i tak wiedzą swoje. I z jednej strony to dobrze, bo tacy goście też są potrzebni. Jednak z drugiej to zaślepienie, ten brak obiektywizmu... Choć czy w kwestii muzycznych preferencji istnieje coś takiego jak... No ale chyba nie o tym miał być tekst.
Miał być o follow-upie My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky.
Na początek kilka ciekawostek personalnych : na The Seer usłyszymy głos Jarboe, którego zabrakło na poprzedniej
płycie, usłyszymy również innych gości (bo Jarboe nie jest już członkinią Swans):
Karen O z Yeah Yeah Yeahs, Alana Sparhawka i Mimi Parker z formacji Low, a
także folkowy zespół Akron/Family. Wszyscy wymienieni wnoszą pewne jakości i na
pewno nadają albumowi kolorytu, ale nie łudźmy się – tym, który stanowi o
całości, o ostatecznym kształcie i strukturze dzieła, tym, który sprawuje
pieczę na kompozycjami, produkcją i całą resztą detali, tym, który po prostu
rządzi wszystkim na The Seer, jest
Michael Gira.
To on decyduje, jak rozpocznie
się, jak będzie przebiegała, i wreszcie jak zakończy się dana kompozycja.
Podobnie dzieje się z doborem instrumentarium i całą resztą niuansów. Od samego
początku wszystko to słychać, od pierwszego na albumie "Lunacy". Choć zaczyna się niemal
niewinnie, od jednostajnego riffu gitary, za chwilę przeistacza się w rytualną
modlitwę. W ferworze powtarzającego się słowa "Lunacy", istotnie jest
coś szaleńczego i pełnego grozy. Utwór kończy się słowami: "The childhood is over". Zatem
witamy w domu. Następny utwór składa się z dwóch części. W pierwszej części prym
wiedzie niekończący się motyw gitary, z czasem rozbudowujący się coraz pełniej.
Na płytach Swans często rytm odgrywa niebagatelną rolę. Kompozycje
podporządkowane są repetycji, niekończącym się wręcz frazom, które z czasem
ewoluują i rozwijają się w wielu kierunkach. Przykładem może być właśnie
"Mother Of The World". Druga część to już coś z pogranicza
apokaliptycznego folku i ceremonialnego post-rocka. W następnej kompozycji, "The Wolf",
Gira zmienia się w tytułowego wieszcza i niemal acapella recytuje tekst. I
wreszcie przychodzi czas na monumentalny, ponad półgodzinny "The
Seer", o którym chyba nie ma sensu pisać. Tego po prostu trzeba posłuchać,
jak w kokofonicznym pisku rogu, dud, fagotu czy wiolonczeli, wybuchają kolejne
wrzaski i krzyki, czy jak znakomicie dozowane jest napięcie w tym chimerycznym
anturażu. Na poprzednich albumach Swans może i znajdziemy podobne fragmenty,
ale mimo to "The Seer" jest z pewnego względu utworem wyjątkowym.
Kolejne utwory również utrzymują
się w podobnym klimacie. Czy jest to podszyty niepokojem "The Seer
Returns", improwizowany industrial "93 Ave. B Blues" czy nieco
łagodniejszy, akustyczny "The Daughter Brings The Water". Album kipi
wręcz od agresji, buntu, zwątpienia czy bólu, jednak znajdą się takie
fragmenty, które odbiegają od tej poetyki. Obok wspomnianego closera pierwszej
płyty, drugim takim utworem jest "Song For A Warrior" z gościnnym
udziałem Karen O. Brzmi to jak połączenie sił drugiej formacji Giry, Angels Of
Lights, z soundtrackiem Where The Wild
Things Are, stworzonym właśnie przez wokalistkę Yeah Yeah Yeahs. Może nie
jest to utwór typowy dla Swans, to jednak trzeba pamiętać, że na poprzednim
albumie pojawił się podobny kawałek "You Fucking People Make Me
Sick", w którym również pojawił się duet – Devendra Banhard wykonał
piosenkę wspólnie z córką Giry, Saoirse. Więc chyba jednak zaskoczenia nie ma.
Na drugim dysku znajdziemy jeszcze okraszony motywem dzwonów "Avatar"
i dwa około dwudziestominutowe utwory. Quasi-ambientowy "A Piece Of The
Sky" i noise'ową jadkę "The Apostate". Również polecam posłuchać, bo komentarz jest
zbędny.
The Seer wydaje się być płytą znacznie lepszą od poprzedniej.
Rzeczywiście znajdziemy tu wszystko to, co przez całą długą karierę eksponował
zespół. I teraz gdybym był fanbojem Swans, nie byłoby innej opcji jak
wystawienie maksymalnej noty. Niestety (a może właśnie dobrze?), nie jestem.
Nie zmienia to jednak faktu, że uważam ten album za udany, mimo tego, że Gira
nie poszedł do przodu, lecz stanął w miejscu. Ale tak prawdę mówiąc, przecież
on już nie musi biec do przodu, on już nic nie musi. A taki zastój absolutnie
nie zasługuje na potępienie.
7/10
Tomasz Skowyra
takiego chuja, grać nie potrafio
OdpowiedzUsuń