Zgodnie
z filozofią Kubusia Puchatka, sprawiającą najwięcej frajdy częścią każdego
prezentu jest przede wszystkim oczekiwanie na to, aby ów podarunek w
końcu otworzyć.
Dewizę
tę wziął sobie najwyraźniej do serca Holy Other, ponieważ na jego długogrający
debiut przyszło czekać aż rok. W 2011 apetyty wielbicieli nurtu o wdzięcznej
nazwie „witch house” zostały rozbudzone umiejętnie epką With U, gdzie
zostaliśmy uraczeni takimi ciemnymi, matowymi perłami, jak „Yr Love” czy choćby
numer tytułowy.
Oczywiste
się zdawało, że Holy Other, nie łokciami, ale z dużą łatwością i intuicyjnością
przetarł sobie drogę do „pełnometrażowego” wydawnictwa i równie umiejętnie
zaznaczył teren swojej muzycznej dominacji, chociażby pośród takich artystów
jak Salem (nieco chyba już nieświeży i bez pomysłu na więcej) czy, debiutujący
w tym samym mateczniku nowojorskiej Tri Angle, oOoOO oraz How to Dress Well (którego
z kolei najnowszy singiel stanowi popis wokalny i kompozycyjny, nowy label - nowy
wiatr w żagle).
„Czas
nie czeka na nas” - śpiewał Stanisław Soyka i prawdziwość tych słów uderza
podczas odsłuchu Held. To, co jeszcze parę miesięcy temu stanowiłoby naturalną
konsekwencję obranej na debiucie, oryginalnej i dość odkrywczej drogi
artystycznej, teraz jest echem, cieniem, estetyczną, ale wciąż popłuczyną.
Na
plus należy zanotować to, że przynajmniej zniknęło uczucie niedosytu; po
przesłuchaniu Held raczej nie będzie nam on towarzyszył. Poruszając się
w temacie wciąż tych samych patentów, Holy Other funduje nam płytę, złożoną co
prawda z dziewięciu kompozycji, ale wszystkich na jedno przysłowiowe kopyto.
Najpierw jest ciemno i mrocznie, ale napięcie zdaje się rosnąć, powiększać,
rytmicznie puchnąć aż do końcowego „bam”. Z drugiej strony i nieco
przewrotnie, miłe jest sięgnięcie po pełnometrażowy debiut artysty, który brzmi
jak to, co nas w pierwszym rzędzie do tego sięgnięcia zachęciło. Mamy więc
znane z With U tajemnicze dubstepy, oniryczne wokale, dźwięki, które
wydaje PC, gdy sam się resetuje, ambientowe wstawki, zapętlone basy i rytm -
czy można jednak na tym przejechać cały album?
Otwierające
płytę „(W)here” zdaje się zaczynać tam, gdzie „Yr Love” się skończyło. Brak
jednak wokalu, który wnosi coś nowego. I nie chodzi tutaj nawet o treść -
na Held Holy Other jeszcze
bardziej odchodzi od konkretnych słów na rzecz cięższych, bardziej mrocznych wokaliz.
Zmiana tempa w połowie utworu też raczej wiosny nie czyni, jesteśmy o
wszystkim, przede wszystkim o niczym.
Ta
nicość wydaje się być clue sprawy - somnambuliczne zapętlone bity,
martwe wokale czy przede wszystkim same tytuły utworów („Nothing There”, „Tense
Past”) to ciemna, monochromatyczna sansara, gdzie nikt nigdy nie dostąpi
oświecenia i już na zawsze będziemy deptać po swoich śladach. Wszystko jest do
siebie podobne, dźwięk różnią się tylko w dotyku. Tytułowy Held,
wystarczająco rytmiczny, aby upozorować taniec, ale też na tyle smutny, by
wziąć na tapetę Heideggerowskie rozważania o życiu, jako byciu ku śmierci,
świetnie nadaje się do „Silent Disco”. Gdzieś nad ranem, trochę przypadkowo,
ale takie przypadki sprawiają właśnie, że przestajesz wierzyć w zbiegi
okoliczności.
Zamykającą
LP klamrą jest „Nothing There”. Rozpoczynamy od ambientowych plam dźwięku, na
które nałożone zostają bolesne wokalne tchnienia. Nawarstwianie trwa w
najlepsze, ten ciemny obraz po bitwie uzupełniają teraz witch housowe, basowe
wokalizy. Wystukiwany skromnie rytm staje się pretekstem do rozpoczęcia
kolejnej części historii, prowadzonej przez zapętlone wokalne sample. Łagodna,
łącząca umiarkowany optymizm z mrokiem estetyka R’n’B płynie bezkolizyjnie
przez witch housowe koryto, napotykając na swojej drodze zaskakujące smaczki,
np. w postaci prostej, dźwięcznej melodii.
Mój ulubiony numer to „In
Difference”. Dzwonki przeplatane matowym, pustym brzmieniem. Puls jak
bicie serca, odliczający czas pozostały do końca coraz wolniej i wolniej, aby
znów powrócić do poprzedniego rytmu i zupełnie się urwać.
Wcześniej
jest jeszcze singlowe „Love Some1”. Nerwowe smyczkowe sample, house'owy bit,
oczekiwanie na wielką kulminację, rozpoczętą wejściem basu oraz - tradycyjnie -
wokalizującym dialogiem. Słuchając numeru któryś raz, na zasadzie
„elevator music” w wersji emo/goth/apocalypse now, nawet nie zauważyłam,
kiedy kawałek się skończył. Po prostu wybrzmiał, jak fale na wodzie. Wytracił
się. Podobny los spotkał Holy Other - miał być prekursorem witch house’u,
został też jego epigonem.
Jeżeli
jednak lubicie się umartwiać, tak jak ja, nie tylko podczas Wielkiego Postu, i
macie w sobie ten dyskretny urok sadomasochizmu idący w parze z przekonaniem,
że jest źle, a będzie zapewne jeszcze gorzej - słuchajcie, ta płyta jest
właśnie dla Was!
Na
koniec z rzeczy zabawnych - już niedługo Holy Other otwiera koncert przed Beach
House w Stodole. Trudno to sobie z pewnych względów wyobrazić, dlatego
najwyraźniej trzeba tam być.
6.5/10
Dominika Chmiel
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.