czwartek, 27 września 2012

Recenzja: Holy Other - "Held" (2012, Tri Angle)


Zgodnie z filozofią Kubusia Puchatka, sprawiającą najwięcej frajdy częścią każdego prezentu jest  przede wszystkim oczekiwanie na to, aby ów podarunek w końcu otworzyć.










 

Dewizę tę wziął sobie najwyraźniej do serca Holy Other, ponieważ na jego długogrający debiut przyszło czekać aż rok. W 2011 apetyty wielbicieli nurtu o wdzięcznej nazwie „witch house” zostały rozbudzone umiejętnie epką With U, gdzie zostaliśmy uraczeni takimi ciemnymi, matowymi perłami, jak „Yr Love” czy choćby numer tytułowy.

Oczywiste się zdawało, że Holy Other, nie łokciami, ale z dużą łatwością i intuicyjnością przetarł sobie drogę do „pełnometrażowego” wydawnictwa i równie umiejętnie zaznaczył teren swojej muzycznej dominacji, chociażby pośród takich artystów jak Salem (nieco chyba już nieświeży i bez pomysłu na więcej) czy, debiutujący w tym samym mateczniku nowojorskiej Tri Angle, oOoOO oraz How to Dress Well (którego z kolei najnowszy singiel stanowi popis wokalny i kompozycyjny, nowy label - nowy wiatr w żagle).


„Czas nie czeka na nas” - śpiewał Stanisław Soyka i prawdziwość tych słów uderza podczas odsłuchu Held. To, co jeszcze parę miesięcy temu stanowiłoby naturalną konsekwencję obranej na debiucie, oryginalnej i dość odkrywczej drogi artystycznej, teraz jest echem, cieniem, estetyczną, ale wciąż popłuczyną.


Na plus należy zanotować to, że przynajmniej zniknęło uczucie niedosytu; po przesłuchaniu Held raczej nie będzie nam on towarzyszył. Poruszając się w temacie wciąż tych samych patentów, Holy Other funduje nam płytę, złożoną co prawda z dziewięciu kompozycji, ale wszystkich na jedno przysłowiowe kopyto. Najpierw jest ciemno i mrocznie, ale napięcie zdaje się rosnąć, powiększać, rytmicznie puchnąć aż do końcowego „bam”.   Z drugiej strony i nieco przewrotnie, miłe jest sięgnięcie po pełnometrażowy debiut artysty, który brzmi jak to, co nas w pierwszym rzędzie do tego sięgnięcia zachęciło. Mamy więc znane z With U tajemnicze dubstepy, oniryczne wokale, dźwięki, które wydaje PC, gdy sam się resetuje, ambientowe wstawki, zapętlone basy i rytm - czy można jednak na tym przejechać cały album?


Otwierające płytę „(W)here” zdaje się zaczynać tam, gdzie „Yr Love” się skończyło. Brak jednak wokalu, który wnosi coś nowego.  I nie chodzi tutaj nawet o treść -  na Held Holy Other jeszcze bardziej odchodzi od konkretnych słów na rzecz cięższych, bardziej mrocznych wokaliz. Zmiana tempa w połowie utworu też raczej wiosny nie czyni, jesteśmy o wszystkim, przede wszystkim o niczym.


Ta nicość wydaje się być clue sprawy - somnambuliczne zapętlone bity, martwe wokale czy przede wszystkim same tytuły utworów („Nothing There”, „Tense Past”) to ciemna, monochromatyczna sansara, gdzie nikt nigdy nie dostąpi oświecenia i już na zawsze będziemy deptać po swoich śladach. Wszystko jest do siebie podobne, dźwięk różnią się tylko w dotyku. Tytułowy Held, wystarczająco rytmiczny, aby upozorować taniec, ale też na tyle smutny, by wziąć na tapetę Heideggerowskie rozważania o życiu, jako byciu ku śmierci, świetnie nadaje się do „Silent Disco”. Gdzieś nad ranem, trochę przypadkowo, ale takie przypadki sprawiają właśnie, że przestajesz wierzyć w zbiegi okoliczności.


Zamykającą LP klamrą jest „Nothing There”. Rozpoczynamy od ambientowych plam dźwięku, na które nałożone zostają bolesne wokalne tchnienia. Nawarstwianie trwa w najlepsze, ten ciemny obraz po bitwie uzupełniają teraz witch housowe, basowe wokalizy. Wystukiwany skromnie rytm staje się pretekstem do rozpoczęcia kolejnej części historii, prowadzonej przez zapętlone wokalne sample. Łagodna, łącząca umiarkowany optymizm z mrokiem estetyka R’n’B płynie bezkolizyjnie przez witch housowe koryto, napotykając na swojej drodze zaskakujące smaczki, np. w postaci prostej, dźwięcznej melodii.


Mój ulubiony numer to „In Difference”. Dzwonki przeplatane matowym, pustym brzmieniem. Puls jak bicie serca, odliczający czas pozostały do końca coraz wolniej i wolniej, aby znów powrócić do poprzedniego rytmu i zupełnie się urwać.


Wcześniej jest jeszcze singlowe „Love Some1”. Nerwowe smyczkowe sample, house'owy bit, oczekiwanie na wielką kulminację, rozpoczętą wejściem basu oraz - tradycyjnie - wokalizującym dialogiem. Słuchając numeru któryś raz, na zasadzie „elevator  music” w wersji emo/goth/apocalypse now, nawet nie zauważyłam, kiedy kawałek się skończył. Po prostu wybrzmiał, jak fale na wodzie. Wytracił się. Podobny los spotkał Holy Other - miał być prekursorem witch house’u, został też jego epigonem.


Jeżeli jednak lubicie się umartwiać, tak jak ja, nie tylko podczas Wielkiego Postu, i macie w sobie ten dyskretny urok sadomasochizmu idący w parze z przekonaniem, że jest źle, a będzie zapewne jeszcze gorzej - słuchajcie, ta płyta jest właśnie dla Was!


Na koniec z rzeczy zabawnych - już niedługo Holy Other otwiera koncert przed Beach House w Stodole. Trudno to sobie z pewnych względów wyobrazić, dlatego najwyraźniej trzeba tam być.


6.5/10

Dominika Chmiel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.