czwartek, 20 września 2012

Recenzja: Carly Rae Jepsen - Kiss (2012, Interscope)


Ulubienica Biebera i jej drugi album.














W końcu nadszedł ten tak ważny dla wielu osób dzień. Gwiazdka teen-popu, Carly Rae Jepsen, wydała właśnie swój drugi regularny album, ale co ja wam będę mówił. Jeśli jesteście wiernymi czytelnikami FYH!, to na pewno pozostałe pozycje z dyskografii Kanadyjki figurują w waszych płytotekach na honorowych miejscach (nawet nie muszę o tym wspominać, bo to oczywiste, prawda?), a na jej sofomora oczekiwaliście z niepokojem, nie mogąc ani spać, ani jeść, a jedyną nadzieją było dla was codziennie sprawdzanie newsów na stronie Carly. Dziś wasze męki i bóle zostają wynagrodzone, bo nareszcie możecie katować Kiss do upadłego.


Ale dość tych żartów, bo coś mi się wydaje, że jak tylko zobaczyliście nazwisko Carly Rae Jepsen po słowie "recenzja", to przecieraliście oczy ze zdumienia, łapaliście się za głowę i sprawdzaliście, czy dzisiaj aby nie prima aprilis. Otóż nie, to nie są żadne wygłupy, choć doskonale rozumiem skąd biorą się tego typu domysły i reakcję. Odpowiedź jest prosta – kontekst. Bo który indie-słuchacz sięgnie po płytę teen-popowej gwiazdki z kanadyjskiego idola? No właśnie, żaden. Ale przypomnijcie sobie sytuację, kiedy na naszym niezalowym podwórku poszła fama, że Brodka nie gra już popu, tylko "alternatywę" w postaci Grandy. I to wystarczyło, żeby słuchanie jej muzyki przestało być obciachem, a nawet stało się lanserskie. True story. Jednak hejterzy zawsze coś wymyślą, np. krytykują dwudziestosześcioletnią piosenkarkę za "zbyt młodzieńczy sposób ubierania się" (polska Wikipedia <3). I to w się dzieje w 2012 roku, normalnie boki zrywać...

Gdy pierwszy raz usłyszałem w radiu singiel "Call Me Maybe", zupełnie nie wiedziałem kim jest wykonawczyni. Dziś, wiedząc o niej już trochę więcej, piosenka nadal podoba mi się tak samo jak przedtem, i nie zmienią tego występy Kanadyjki w telewizyjnym show czy jej wspólne koncerty z Justinem Bieberem (który pojawia się gościnnie na albumie, ale o tym później). Dlatego nawołuję: nie zwracajcie aż tak bardzo uwagi na kontekst, a po prostu SŁUCHAJCIE MUZYKI. No ale wystarczy już tych porad i mądrości rodem z Pani Domu, pomówmy wreszcie o zawartości płyty.

Piosenki na Kiss są skoczne, niezbyt skomplikowane, ale za to melodyjne i chwytliwe, a o to właśnie chodzi w komercyjnym popie. Już w otwierającym całość utworze mamy niezłą akcję. Producenci nieco podkręcili wokalny sampel z kawałka "Cupid" samego Sama Cooke'a, i to miał być niby hołd dla Króla Soulu, ale czy był aż tak konieczny? Raczej nie, ale mniejsza z tym. Ważne, że "Tiny Little Bows" to porządny french-touchowy banger à la Louis La Roche, który powinien fajnie rozbujać disco-parkiety. Zresztą dobrych momentów jest tu całkiem sporo i wcale nie trzeba ich jakoś specjalnie wyszukiwać. Zaraz po openerze startuje tytułowy wałek i również nie mogę powiedzieć o nim złego słowa. Highlight "Call Me Maybe" znają chyba wszyscy, więc kciuk w górze to czysta formalność. Z kolei "Good Time" ma słabsze zwrotki, za to takiego potężnego refrenu (przywodzącego na myśl chorus z "Till The World Ends" Britney) nie znajdziecie na albumie The English Riviera. W "More Than A Memory" ulokowało się kilka fajnych patentów, a "Turn Me On" brzmi jak solidny odrzut z Aphrodite (skojarzenia z "Get Outta My Way" są jak najbardziej zasadne, nawet harmonie brzmią bardzo podobnie). Wprawdzie Carly do swoich największych inspiracji zalicza Madonnę, Robyn czy The Cars, to jednak właśnie wpływ Kylie jest najbardziej dostrzegalny. Przecież to przedłużenie frazy w "Curiosity", to czysta referencja "Love At First Sight", c'nie?

A skoro już padły słowa o "Curiosity", czas na kilka słów krytyki, bo Kiss zdecydowanie nie jest nieskazitelnym arcydziełem. Zdarzają się momenty totalnie nachalne, wymuszone i obłe. Zalicza się do nich ostatnio wspomniana łupanka, chociaż wersja z tegorocznej epki była całkiem znośna (tak, epkę też słuchałem). Podobnie jest z brzmiącym jak miałka mimikra Ke$hy "Guitar String/Wedding Ring". Trzeba przyznać, że Marinie takie balety wychodzą zdecydowanie lepiej. Zamykająca całość ballada "Your Heart Is A Muscle" też jakoś specjalnie mnie nie wzrusza. No i muszę tu jeszcze wspomnieć o duecie z Justinem Bieberem w "Beautiful". Jasne, że najsłabszy na płycie, a na dodatek Christina Aguilera też kiedyś eksplorowała podobne rejony, ale z równie miernym skutkiem.

W ostatecznym rozrachunku Kiss jawi się jako porządny, popowy krążek, którego można spokojnie słuchać bez zażenowania tudzież mdłości. A gdyby usunąć z tracklisty dwa-trzy słabsze fragmenty i w ich miejsce wrzucić chartsowy bonus "Drive", to ocena podniosłaby się jeszcze o pół punktu. Ale i tak jest naprawdę dobrze. "Jak wam się podoba to fajnie, jak nie, to zacznijcie słuchać Metallici i dajcie mi spokój".

6.5/10

Tomasz Skowyra

2 komentarze:

  1. słuchanie brodki wcale nie przestało być lamerskie.

    OdpowiedzUsuń
  2. ja pier%@#^%. to teraz to gowno niezalem bedzie?! ...

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.