Ulubienica Biebera i jej drugi album.
W końcu nadszedł ten tak ważny
dla wielu osób dzień. Gwiazdka teen-popu, Carly Rae Jepsen, wydała właśnie swój
drugi regularny album, ale co ja wam będę mówił. Jeśli jesteście wiernymi
czytelnikami FYH!, to na pewno pozostałe pozycje z dyskografii Kanadyjki
figurują w waszych płytotekach na honorowych miejscach (nawet nie muszę o tym
wspominać, bo to oczywiste, prawda?), a na jej sofomora oczekiwaliście z
niepokojem, nie mogąc ani spać, ani jeść, a jedyną nadzieją było dla was
codziennie sprawdzanie newsów na stronie Carly. Dziś wasze męki i bóle zostają
wynagrodzone, bo nareszcie możecie katować Kiss
do upadłego.
Ale dość tych żartów, bo coś mi
się wydaje, że jak tylko zobaczyliście nazwisko Carly Rae Jepsen po słowie
"recenzja", to przecieraliście oczy ze zdumienia, łapaliście się za
głowę i sprawdzaliście, czy dzisiaj aby nie prima aprilis. Otóż nie, to nie są
żadne wygłupy, choć doskonale rozumiem skąd biorą się tego typu domysły i
reakcję. Odpowiedź jest prosta – kontekst. Bo który indie-słuchacz sięgnie po
płytę teen-popowej gwiazdki z kanadyjskiego idola? No właśnie, żaden. Ale
przypomnijcie sobie sytuację, kiedy na naszym niezalowym podwórku poszła fama,
że Brodka nie gra już popu, tylko "alternatywę" w postaci Grandy. I to wystarczyło, żeby słuchanie
jej muzyki przestało być obciachem, a nawet stało się lanserskie. True story. Jednak hejterzy zawsze coś wymyślą,
np. krytykują dwudziestosześcioletnią piosenkarkę za "zbyt młodzieńczy
sposób ubierania się" (polska Wikipedia <3). I to w się dzieje w 2012
roku, normalnie boki zrywać...
Gdy pierwszy raz usłyszałem w
radiu singiel "Call Me Maybe", zupełnie nie wiedziałem kim jest
wykonawczyni. Dziś, wiedząc o niej już trochę więcej, piosenka nadal podoba mi
się tak samo jak przedtem, i nie zmienią tego występy Kanadyjki w telewizyjnym
show czy jej wspólne koncerty z Justinem Bieberem (który pojawia się gościnnie
na albumie, ale o tym później). Dlatego nawołuję: nie zwracajcie aż tak bardzo
uwagi na kontekst, a po prostu SŁUCHAJCIE MUZYKI. No ale wystarczy już tych
porad i mądrości rodem z Pani Domu,
pomówmy wreszcie o zawartości płyty.
Piosenki na Kiss są skoczne, niezbyt skomplikowane, ale za to melodyjne i
chwytliwe, a o to właśnie chodzi w komercyjnym popie. Już w otwierającym całość
utworze mamy niezłą akcję. Producenci nieco podkręcili wokalny sampel z kawałka
"Cupid" samego Sama Cooke'a, i to miał być niby hołd dla Króla Soulu,
ale czy był aż tak konieczny? Raczej nie, ale mniejsza z tym. Ważne, że
"Tiny Little Bows" to porządny french-touchowy banger à la Louis La
Roche, który powinien fajnie rozbujać disco-parkiety. Zresztą dobrych momentów
jest tu całkiem sporo i wcale nie trzeba ich jakoś specjalnie wyszukiwać. Zaraz
po openerze startuje tytułowy wałek i również nie mogę powiedzieć o nim złego
słowa. Highlight "Call Me Maybe" znają chyba wszyscy, więc kciuk w
górze to czysta formalność. Z kolei "Good Time" ma słabsze zwrotki,
za to takiego potężnego refrenu (przywodzącego na myśl chorus z "Till The
World Ends" Britney) nie znajdziecie na albumie The English Riviera. W "More Than A Memory" ulokowało się
kilka fajnych patentów, a "Turn Me On" brzmi jak solidny odrzut z Aphrodite (skojarzenia z "Get Outta
My Way" są jak najbardziej zasadne, nawet harmonie brzmią bardzo
podobnie). Wprawdzie Carly do swoich największych inspiracji zalicza Madonnę,
Robyn czy The Cars, to jednak właśnie wpływ Kylie jest najbardziej dostrzegalny.
Przecież to przedłużenie frazy w "Curiosity",
to czysta referencja "Love
At First Sight", c'nie?
A skoro już padły słowa o
"Curiosity", czas na kilka słów krytyki, bo Kiss zdecydowanie nie jest nieskazitelnym arcydziełem. Zdarzają się
momenty totalnie nachalne, wymuszone i obłe. Zalicza się do nich ostatnio
wspomniana łupanka, chociaż wersja z tegorocznej epki była całkiem znośna (tak,
epkę też słuchałem). Podobnie jest z brzmiącym jak miałka mimikra Ke$hy "Guitar
String/Wedding Ring". Trzeba przyznać, że Marinie takie balety wychodzą
zdecydowanie lepiej. Zamykająca całość ballada "Your Heart Is A
Muscle" też jakoś specjalnie mnie nie wzrusza. No i muszę tu jeszcze
wspomnieć o duecie z Justinem Bieberem w "Beautiful". Jasne, że
najsłabszy na płycie, a na dodatek Christina Aguilera też kiedyś eksplorowała podobne
rejony, ale z równie miernym skutkiem.
W ostatecznym rozrachunku Kiss jawi się jako porządny, popowy
krążek, którego można spokojnie słuchać bez zażenowania tudzież mdłości. A gdyby
usunąć z tracklisty dwa-trzy słabsze fragmenty i w ich miejsce wrzucić
chartsowy bonus "Drive", to ocena podniosłaby się jeszcze o pół
punktu. Ale i tak jest naprawdę dobrze. "Jak wam się
podoba to fajnie, jak nie, to zacznijcie słuchać Metallici i dajcie mi
spokój".
6.5/10
Tomasz Skowyra
słuchanie brodki wcale nie przestało być lamerskie.
OdpowiedzUsuńja pier%@#^%. to teraz to gowno niezalem bedzie?! ...
OdpowiedzUsuń